Relacje z pobytu mojego taty, dziadka Jana i Karola brata mojego taty na węgierskiej ziemi w 1940-41 nagrałam i zmontowałam w formie filmu.
***
*****
Po klęsce wrześniowej 1939 roku zaczęła narastać fala uchodźców, którzy zdecydowali się uciekać z kraju. Powstał wkrótce rząd emigracyjny na uchodźstwie, a na Bliskim Wschodzie i we Francji zaczęto tworzyć oddziały WP. Osoby cywilne, zdziesiątkowane oddziały wojska, emisariusze przeprawiały się przez zieloną granicę. Emisariusze polskiej emigracji organizowali łączność, przerzuty broni, pieniędzy na utworzenie podziemnego ruchu oporu. Przenosili rozkazy i instrukcje od rządu emigracyjnego. Młodzi chłopcy licznie przekraczali granicę, by jak najszybciej dostać się do armii i wziąć odwet za klęskę wrześniową. Uciekali także ludzie zagrożeni aresztowaniami. Jedną z tras łączności kurierskiej i przerzutowej była licznie uczęszczana trasa w Bieszczadach, która biegła bezpośrednio na Węgry, z pominięciem Słowacji.*****
Podczas okupacji niemieckiej przez Żubracze przebiegała trasa kuriersko – sztafetowa "Las". Właścicielka majątku Jadwiga Kociatkiewiczowa "Renia" udzielała schronienia kurierom. Szlak biegł przez Hyrlatą, używany był do marca 1942 roku.
Tym szlakiem przeprowadzali kurierów na Węgry Mietek i Heniek Pałasiewicz. Pisał mi o tym Artur Pałasiewicz z Warszawy - z zamiłowania historyk, archiwista, szperacz, wyszukiwacz i entuzjasta Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa I. Artur znał osobiście Adamczyka, ostatniego urzędnika kolejki wąskotorowej i jego synów - Bronek woził go drezyną na grzyby do Łupkowa. Rodzina Pałasiewiczów pochodziła z Huty Korostowskiej (koło Skolego w Karpatach Skolskich, obecnie Ukraina), a w XIX w. już mieszkali w Balnicy, gdzie na cmentarzyku w Balnicy zachował się jedyny utrzymany grób - to grób pradziadka Artura. W Żubraczem mieszkali od 1918 roku. Jan Pałasiewicz - dziadek Artura służył w C.K. Armii, a po demobilizacji armii austriackiej pracował na kolejce wąskotorowej, w 1931 przeprowadził się do Zagórza. Dziadek Jan Pałasiewicz miał czterech synów - Mieczysława, Henryka, Romana i Józefa.
Także mój ojciec, Jan Stankiewicz brał udział w przeprowadzaniu licznych grup Polaków za granicę, do Węgier. Znał doskonale tereny bieszczadzkich gór, był gajowym w lasach Kociatkiewiczów.
Grupę uchodźców, przyprowadzał anonimowy łącznik, który „Nic nie widział nic nie słyszał”- tak dla bezpieczeństwa. Ojciec też nie pytał o nic, nie chciał znać politycznych aspektów wyprawy. Chciał służyć Polsce, na miarę swoich możliwości. Kiedy ojciec miał wytyczony przerzut ludności za granicę, organizował im noclegi, najczęściej w jakiejś szopie, w stodole na sianie. Ryzyko było ogromne. Czyhało na niego wiele niebezpieczeństw: niemieckie patrole, przeszkolone psy gończe. Niesprzyjająca pogoda górska była niczym w porównaniu z natknięciem się na patrol niemiecki.
Książę Władysław Gedrojć oraz państwo Jadwiga i Marek Kociatkiewiczowie wraz z dziećmi mieszkali w Żubraczem od 1927 roku. Przyjechali z Kulikowa wraz z całą świtą, my razem z nimi.
Był okres, że w latach (chyba) 1935-36-37, Marek Kociatkiewicz pełnił funkcję wójta gminy Cisna. Po tym okresie objął jakieś stanowisko we Lwowie, ściągnął do Lwowa żonę Jadwigę z dziećmi, a opiekę nad gospodarstwem powierzył moim rodzicom. W tym folwarku było 3 konie, 5-6 krów, kilka jałówek, dorodny buhaj oraz około 50 sztuk owiec, porozsiewanych po zagrodach. Rodzice zarządzali folwarkiem do wybuchu wojny.
Potem zamieszkaliśmy w gajówce, prawie po sąsiedzku. >> zobacz Leśniczówka w Żubraczem
Początki wojny były dla nas bardzo traumatyczne. Z uwagi na różną propagandę wojenną, w panice dwukrotnie uciekaliśmy z całym dobytkiem Kociatkiewiczów w kierunku Leska, Sanoka i niewiadomo dokąd jeszcze? I kiedy już docieraliśmy do Jabłonek, zawracaliśmy z powrotem do domu do Żubraczego. W końcu tato postanowił, że więcej już nie będzie przed wojną uciekać, bo przecież to nie ma sensu, wszędzie jest wojna, może nawet jeszcze gorszych rozmiarów, niż w takim Żubraczem.
Zimą 1939 roku, już po agresji Związku Radzieckiego na Polskę Marek Kociatkiewicz przekroczył granicę polsko-węgierską. Po długich i trudnych wojażach znalazł się w Anglii. Do Polski powrócił 1948 roku. Wraz z rodziną zamieszkali w Koszalinie.
Jadwiga z Gedrojciów, żona Marka Kociatkiewicza pozostała przez okres okupacji niemieckiej w Żubraczem. Późną jesienią, do Żubraczego przyjechała pani majorowa Porzycka wraz ze studentem Uniwersytetu Lwowskiego. Obie panie ustaliły między sobą, że przekroczą granicę polsko-węgierską i zabierając ze sobą studenta, a na dodatek zostałem i ja włączony do tego zespołu uciekinierów. Przekroczenie granicy faktycznie nastąpiło po trzeciej próbie ucieczki, dlatego, że pani Porzycka była w wieku około 45 lat i cierpiała na schorzenie kręgosłupa, w czasie ucieczki po raz pierwszy i drugi wyskakiwał jej dysk i na skutek tego jej defektu zawracaliśmy do domu. Trzecia próba ucieczki udała się, mimo, że stale narzekała na swój kręgosłup. Pani księżna Jadwiga, student i ja uciekaliśmy na nartach, natomiast pani Porzycka na szłapach, ponieważ nie umiała jeździć na nartach. Kurierem w Żubraczem był Józef Woźnica. Mieszkał w Lisznej. To on zorganizował nam przerzut na Węgry. W Cisnej żyje jeszcze jego syn Tadeusz, młodszy ode mnie o ok. 3 lata. Dotarcie do granicy kosztowało nas wszystkich dużo zdrowia i nerwów, ponieważ czas, jaki był zużyty przekraczał wszelkie normy i to dzięki pani Porzyckiej. Na domiar tego wszystkiego prawie przez cały czas padał drobny deszcz lub deszcz ze śniegiem, który spowodował przemakanie odzieży, nieznośne zimno, zmęczenie. Ta niepewność prześladowała mnie czy nas Niemcy nie złapią na granicy.
13 kwietnia 1940 roku przekroczyliśmy granicę i nad ranem doszliśmy do wioski Kisbereżne. W tej wiosce spotkała nas niespodziewana i niemiła przygoda, a mianowicie natknęliśmy się na żołnierza węgierskiego, który niewątpliwie zdążał na strażnicę około godziny 6 rano. Chyba nasze zachowanie wzbudziło w nim podejrzenie, że jesteśmy Polakami i zatrzymał nas, zaczęła się rozmowa, żołnierz mówił po słowacku, a obie panie po polsku. Chodziło o to, że spotkał nas w neutralnym pasie granicznym i musi powrotem nas deportować do granicy polskiej. W trakcie dyskusji z żołnierzem p. Jadwiga chciała przekupić go próbując wręczyć mu zegarek, niestety, bezskutecznie. Na tę dyskusję nadszedł słowacki ksiądz, który podjął się mediacji pomiędzy nami, a żołnierzem. Nie wiem jakich użył argumentów, rezultat był taki, że żołnierz odwrócił się na pięcie, zostawiając nas w spokoju. Po krótkiej wymianie zdań, chyba w języku francuskim, skorzystaliśmy z rad i ostrzeżenia księdza i udaliśmy się do mieszkania jakiegoś Słowaka, unikając patrolu wojskowego, który mógłby nas deportować do polskiej granicy. Przeczekaliśmy do wieczora, korzystając z gościnności słowackiego gospodarza. Pod osłoną nocy ów gospodarz doprowadził nas na posterunek policji w nieznanym mi miasteczku. Tutaj urwał mi się film, nie wiem gdzie spędziliśmy noc. Rano jeden z funkcjonariuszy szykował się do wyjazdu pociągiem do Ungwaru (dzisiejsze Koszyce). Zapamiętałem wiszący na ścianie restauracji zdjęcie przedstawiające 2 mężczyzn ściskających sobie dłonie przez góry łączące Polskę i Węgry. Obraz serdecznie witających się mężczyzn symbolizował przyjaźń polsko-węgierską, braterstwo dwóch narodów, w myśl przysłowia „Polak Węgier dwa bratanki”. Z pomocą żołnierza dotarliśmy do Konsulatu Polskiego w Ungwarze. Utkwiła mi w pamięci rozmowa pani Jadwigi z Konsulem.
- Panie Konsulu! Przekroczyliśmy granicę 13 IV 1941 r. o godz. 100 i pragniemy tutaj pomagać w walce na rzecz powstania państwa polskiego i wyzwolenia spod okupacji niemieckiej. Mój mąż przekroczył granicę polsko-węgierską późną jesienią 1939 roku-powiedziała pani Jadwiga
- Dziękuję bardzo za przybycie i wyrażenie woli walki dla dobra naszej Ojczyzny- odpowiedział Konsul. Moje drogie panie! Wasze miejsce jest w kraju, możecie być bardziej przydatne w walce z okupantem jako sanitariuszki. Natomiast dla tych dwóch panów znajdą się jakieś zadania do wykonania- powiedział wskazując na mnie i na studenta.
Po tych dyplomatycznych wystąpieniach na parterze hollu konsulatu, wypłacono nam zapomogi w wysokości po 20 pengów dla każdego. Dla mnie była to bardzo duża suma pieniędzy, jakiej wcześniej nigdy nie miałem. Przyjechaliśmy do stolicy Węgier, do Budapesztu. Ulokowano nas na III piętrze w bloku przy ulicy Hożej, około 1 km od Parlamentu. W tym samym bloku mieszkała warszawska śmietanka, która podczas wspólnych posiłków dyskutowała o stosunkach towarzyskich w Warszawie, krytykowała węgierską stolicę porównując ją do Warszawy. Atmosfera panująca podczas śniadania, obiadów czy kolacji była dość sztywna i nie do zaakceptowania. Jako chłopak z zapadłej wsi, czułem się zagubiony. Mam wrażenie, że pani Jadwidze również to towarzystwo nie odpowiadało, bowiem nie zauważyłem, aby ona podczas tych towarzyskich konwersacji kiedykolwiek zabierała głos.
Pamiętam, jakim poważnym problemem dla mnie okazało się załatwianie spraw fizjologicznych. Nie było tam żadnej stodoły czy krzaków, gdzie mógłbym się załatwić. Przez kilkanaście dni chodziłem z nie wypróżnioną kiszką stolcową, zanim odważyłem się skorzystać z ubikacji. Nieobyty z wielkim światem, w obcym środowisku czułem się zagubiony. Tęskniłem za domem, marzyłem o odnalezieniu ojca i brata Karola, którzy gdzieś, w jakimś obozie dla uchodźców przebywali również na terenie Węgier. Postanowiłem ich odnaleźć. Po ustaleniu z którego dworca mam wyjechać, udałem się pociągiem w kierunku Nyíregyháza-Sóstó w poszukiwaniu polskiego obozu, gdzie podobno miał przebywać ojciec i mój brat. Po całonocnej podróży dotarłem do docelowej stacji. Trudno mi było uzyskać jakiekolwiek informacje od węgierskich kolejarzy. Z ich pomocą dotarłem do obozu położonego 17 km od Nyíregyháza-Sóstó. Na moje pytanie „Howa mis Landier Tabor?” próbowali mi coś tłumaczyć, lecz ich nie rozumiałem. Zaprowadzili mnie do jakiś zabudowań, gdzie dowiedziałem się od Polaka mieszkającego tam od czasów I Wojny Światowej, że polski obóz był tutaj, ale dwa miesiące temu został zlikwidowany i przeniesiony do Nyíregyháza-Sóstó. Musiałem ponownie przebyć 17 km, tym razem postanowiłem przebyć tę odległość pieszo. W końcu to tylko odległość nie większa niż z Żubraczego do Baligrodu. Pokonywanie tych 17 km wydawało mi się nieskończonością. Na horyzoncie widziałem kościół, który oddalał się, zamiast przybliżać. Po drodze spotykałem robotników, odgarniających topniejący śnieg. Po 3-4 godzinach dotarłem wreszcie do miasta. Napotkany Czech zaprowadził mnie na przystanek tramwajowy i pouczył na którym przystanku mam wysiąść. W tramwaju poznałem kierownika polskiego obozu. Rozmawiałem z nim o mojej podróży, skąd jestem, kiedy i jak przekroczyłem granicę. Kiedy dotarłem do obozu, okazało się, że nie zastałem w nim ojca. Wraz z synem został przeniesiony do obozu Zahoń. A ja pozostałem w Nyíregyháza - (Sóstófürdő) około miesiąca. Miasto świeciło brzydotą, stare rudery ozdabiały zakamarki tego uzdrowiskowego miasta. Ale kuchnia i wyżywienie bardzo dobre. Jako najmłodszy obozowicz poczułem się tutaj swojsko. Bywało, że niektórzy obozowicze uciekali do Włoch, Jugosławii czy Grecji. Chcieli walczyć przeciw Niemcom. Mówiło się żartobliwie, że Polaka, choćbyś do worka schował to i tak ucieknie za granicę.
Latem 1940 roku przeniesiono nasz obóz do na południe Węgier, około 60 km od granicy jugosłowiańskiej do miejscowości Tab. Miasteczko Tab położone na lekko falistym terenie. Zakwaterowano nas po kilku emigrantów w mieszkaniach życzliwych Węgrów. Mnie ulokowano z dwoma starszymi ode mnie kolegami rodem z Przemyśla w domu emerytowanych nauczycieli. Nie byłem obyty z elektrycznością, przyzwyczajony do oświetlenia naftowego, nie miałem nawyku gaszenia światła. Pouczano mnie, że należy za każdym razem je gasić opuszczając mieszkanie. Utkwiło mi to w pamięci na długie lata. Wieczorem chodziliśmy z kolegami starszymi ode mnie o ok. 10 lat do gospody, gdzie przy winie, słuchaliśmy cygańskiej muzyki. Koledzy tańczyli węgierskiego czardasza, ja nie miałem odwagi tańczyć, krępowałem się, zdawałem sobie sprawę, że mój wiek mi na to nie pozwala. Dopiero będąc w szkole rolniczej niedaleko Esztergomu, tańczyłem czardasza na wiejskiej zabawie.
Moi starsi koledzy wprowadzali mnie w dorosłe życie, opowiadając o swoich przeżyciach nie tylko z zakresu polityki, ale też z zakresu doznań seksualnych. Posłusznie nie przychodziłem do mieszkania, kiedy mieli zaplanowaną randkę ze starszą od nich właścicielką stancji. Frajdę mieli obaj, kiedy opowiadali sobie o swoich wyczynach.
Pobyt w Tabie nie umożliwił mi zbytnio poznania zwyczajów, nawyków Węgrów, czy też nawiązania bliższej znajomości zamieszkałych tam Polaków.
Kiedy dowiedziałem się o naborze absolwentów do rolniczej szkoły w Ostergomie, postanowiłem zgłosić się na naukę. Bez żadnych oporów zapisałem się do Technikum Rolniczego. Szkoła licząca 40 miejsc, mieściła się w majątku bardzo bogatej pani. W prasie pisano, że do właścicielki tego majątku należy 50% ziemi na Węgrzech. W otaczających ogrodach warzywnych mieszkańcy wsi, jak również uczniowie pracowali przy uprawie kukurydzy.
To właśnie tutaj, jak wcześniej wspominałem nauczyłem się tańczyć czardasza.
Nawiązałem kontakt listowny z ojcem. Namawiał mnie, abym przyjechał do niego do obozu Zahoń. Uzyskałem zgodę dyrekcji na czasowe opuszczenia szkoły. Pozwolono mi odwiedzić ojca, niestety, nie wróciłem już do technikum. Pozostałem w obozie Zahoń na krótko. Niemcy wydali jakiś dokument, zachęcający powrót Polaków do kraju i gwarantujący wolność. Zdecydowaliśmy się opuścić Węgry. Zatłoczonym pociągiem, spod rumuńskiej granicy, przez Węgry, Austrię, Czechosłowację, Dolny Śląsk przyjechaliśmy do Krakowa. Podróż w okropnych warunkach trwała 2 tygodnie. Przepełnione wagony osobowe z czasów I Wojny Światowej, bez wyżywienia i wody. Miałem opuchnięte od ciągłego stania nogi. W Krakowie wszystkim powracającym z Węgier uchodźcom Niemcy urządzili rewizję, zabierając im kosztowności. Dostaliśmy bilety na dalszą podróż do miejsca zamieszkania, z wytycznymi, że po dotarciu na miejsce musimy się zgłosić na posterunek SS.
Po przyjeździe do domu, odwiedziliśmy na drugi dzień posterunek SS w Cisnej. Uznano nas za mało niebezpiecznych, ojciec miał zgłaszać się raz na tydzień na gestapo, a ja z Karolem mieliśmy podjąć pracę. Wraz z Karolem i Wojciechowskim zatrudniono nas przy wycince kopalniaka w lasach. Praca bardzo ciężka o chlebie i mleku za marne grosze.
Linki powiązane z tematem - Biografia Antoniego Stankiewicza
cz. 1. Kulików - wspomnienia Antoniego Stankiewicza
cz. 2. Antoni Stankiewicz Żubracze i ucieczka na Węgry
cz. 3. Antoni Stankiewicz. Cisna - w obronie Betlejemki
cz. 2. Antoni Stankiewicz Żubracze i ucieczka na Węgry
cz. 3. Antoni Stankiewicz. Cisna - w obronie Betlejemki
cz.11 Gra na skrzypcach - kącik kolekcjonera
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuń