Na stronie American Family Immigration History Center, http://www.ellisislandrecords.org/, wyszukałam informacje o mieszkańcach Leżajska, Kuryłówki i Dornbach-Tarnawiec, którzy w poszukiwaniu lepszego bytu, opuścili wieś i wyjechali "za chlebem".
Z Kuryłówki odnalazłam 197 osób, z Tarnawca 59 osób, z Leżajska 519 osób.
Michał ożenił się z Rosjanką, czy Włoszką. Miał jednego syna, nie wiem jak miał na imię, ale wiem, że wychowywał się u ciotki Antosi Banaś z Horstów. Zmarł podczas operacji.
Przeszukując na Family Search censusy -spis ludności United States Census z 1940 roku odnalazłam Michała Feldmana.
Jak się okazuje, w 1940 roku był już wdowcem, a miał zaledwie 51 lat. Jak wynika ze spisu mieszkał w Nowym Yorku. Był lokatorem u państwa Uretsky, Adres: Assembly District 7, Bronx, Nowy Jork, Bronx, Nowy Jork, Stany Zjednoczone.
Wśród emigrantów znalazł się Michał Feldman, starszy o 10 lat brat mojego dziadka ojczystego Juliana Feldmana.
Michał Adam Feldman urodził się 12 sierpnia 1889, Kuryłówka nr d. 235, w rodzinie niemieckich kolonistów, jako najstarszy syn Józefa Feldmana i Marianny Milli. Poród odbierała Małgorzata Grossman. Rodzice wybrali mu na chrzestnych Michała Timlera i Annę Federkiewicz. Został ochrzczony 15 sierpnia 1889r, w Kościele Parafialnym w Tarnawcu, ks. Mikołaj Burczyk.
Ojciec Józef Feldman był kowalem w Kuryłówce.
Ojciec Józef Feldman był kowalem w Kuryłówce.
Próbowałam sobie wyobrazić jakie były okoliczności opuszczenia rodzinnego gniazda młodego chłopaka.
Z jakich pobudek postanowił skorzystać z okazji, podobnie jak wielu mieszkańców galicyjskich wsi i miasteczek wyruszyć w świat?
Czy w domu była bieda?
Do Ameryki "za chlebem" wyjechał z Kuryłówki na początku 1906 roku, miał niespełna 17 lat. Wyjechał bezpowrotnie z bagażem rodzinnych dramatów, z szesnastoma dolarami w garści.
Do Ameryki "za chlebem" wyjechał z Kuryłówki na początku 1906 roku, miał niespełna 17 lat. Wyjechał bezpowrotnie z bagażem rodzinnych dramatów, z szesnastoma dolarami w garści.
Miał 5 lat, gdy 16 listopada 1894 r zmarła jego półtoraroczna siostra Anna Stanisława. Ania urodziła się 7 maja 1893r.
Jego o dwa lata młodszy brat Jan (ur. 22 sierpnia 1897r) zmarł na szkarlatynę w wieku 4,5 lat. Jasiek zmarł 22 czerwca 1902 roku.
Kilka miesięcy później, bo 17 czerwca 1906r zmarła jego 11 miesięczna siostra Elżbieta Weronika. Michała już nie było w Polsce. W Kuryłówce przy rodzicach został jedynie brat Julian (ur. 6 lutego 1900r) oraz ich młodszy brat Adam Franciszek ur. 18 czerwca 1902 roku.
Już po jego wyjeździe, 13 października 1907 roku urodziła się jeszcze siostra Helenka, ale wkrótce 18 października 1910 roku zmarła na szkarlatynę, miała zaledwie 3 latka.
W tym samym roku zmarł jego ojciec Józef. Zmarł 8 stycznia 1910 roku, wcześniej niż siostrzyczka Helenka. Mama Marianna wychowywała tylko jedynego syna Juliana, bo Adam Franciszek zmarł, jako 17 letni chłopiec 10 kwietnia 1918 roku.
Udało mi się odnaleźć wiele ciekawych informacji dot. Michała Feldmana. Z Manifestu okręgowego udostępnionego na ellisisland można odczytać, że Michał do Ameryki płynął statkiem "Finland" z Antwerpii - 27 lutego 1906 roku. Razem z nim płynęli mieszkańcy Kuryłówki – Michał Dutko i Maksym Krupa. Miał przy sobie 16$ i udawał się do swojego przyjaciela Jana Niemczyka do Hartfordu. Niebieskooki blondyn.
Kilka miesięcy później, bo 17 czerwca 1906r zmarła jego 11 miesięczna siostra Elżbieta Weronika. Michała już nie było w Polsce. W Kuryłówce przy rodzicach został jedynie brat Julian (ur. 6 lutego 1900r) oraz ich młodszy brat Adam Franciszek ur. 18 czerwca 1902 roku.
Już po jego wyjeździe, 13 października 1907 roku urodziła się jeszcze siostra Helenka, ale wkrótce 18 października 1910 roku zmarła na szkarlatynę, miała zaledwie 3 latka.
W tym samym roku zmarł jego ojciec Józef. Zmarł 8 stycznia 1910 roku, wcześniej niż siostrzyczka Helenka. Mama Marianna wychowywała tylko jedynego syna Juliana, bo Adam Franciszek zmarł, jako 17 letni chłopiec 10 kwietnia 1918 roku.
Przeszukując na Family Search censusy -spis ludności United States Census z 1940 roku odnalazłam Michała Feldmana.
Jak się okazuje, w 1940 roku był już wdowcem, a miał zaledwie 51 lat. Jak wynika ze spisu mieszkał w Nowym Yorku. Był lokatorem u państwa Uretsky, Adres: Assembly District 7, Bronx, Nowy Jork, Bronx, Nowy Jork, Stany Zjednoczone.
****
Henryk Sienkiewicz w książce "Listy z podróży do Ameryki" opisuje losy polskich emigrantów w rozdziale 'Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki'.
Na okrętach przebiegających przestrzennie między Hamburgiem a New Yorkiem jest miejsce
dla najuboższych pasażerów, tak zwane: pod pokładem. Na statkach angielskich i francuskich
wygląda ono jako tako, na niemieckich daleko gorzej; w ogóle jest to obszerna, ciemna
sala, gdzie światło dzienne dochodzi nie przez oszklone otwory w pokładzie, ale przez zwykłe
soczewkowate okienka poumieszczane w bokach statku. Kajut nie ma, łóżka stoją poprzypierane
bezpośrednio do ściany, kąt tylko przeznaczony dla kobiet oddzielony jest osobnym parapetem.
W czasie wzburzonego morza fale uderzające raz w raz z hukiem w okienka napełniają
salę ponurym zielonawym światłem. Do wyziewów kuchennych i ludzkich łączy się tu
ostry zapach ropy morskiej, smoły i zmoczonych lin okrętowych. W ogóle jest tam duszno,
wilgotno, ciemno. Wieczorami lampy rzucają mdłe światło, szkła i naczynia blaszane, poumieszczane
na stołach, dzwonią poruszane kołysaniem się statku, wiązania skrzypią – aż
góry dochodzą żałosne nawoływania majtków i ostre głosy świstawek miczmenów. W salach
takich jadą emigranci.
Na niewielkich statkach, najtańszych ze wszystkich, można za dwadzieścia kilka dolarów
dostać się w ten sposób z Hamburga do New Yorku, Bostonu, Baltimore lub innych portów
amerykańskich. Ale też nędzny to i męczący sposób podróżowania. Każdemu jednak podróżnikowi
polskiemu jadącemu wygodnie pierwszą klasą radzę, żeby przez samą ciekawość zajrzał
pod pokład, zwłaszcza wieczorem w czasie burzy, gdy olbrzymie zwały wody przelewają
się przez pokład, wicher rzuca okrętem, a powietrze, woda i ciemność zdają się być zmieszane
w jeden chaos. Na iluż to statkach, zanim wzrok podróżnego oswoi się z półmrokiem,
usłyszy słowa szeptane przez wystraszone głosy i przez pochowane po kątach postacie – słowa
w rodzinnej naszej mowie: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!”
Na pytanie:
– Ludzie, czyście z Polski? – ciemne owe postacie zerwą się jakoby podrzucone tajemną
jaką siłą, otoczą ze wszystkich stron podróżnika, a wzruszone i drżące od łez głosy zarzucą go
pytaniami:
– Panie! wielmożny panie, my z Polski. Czy pan także? Gdy się ich spytać, z których stron,
odpowiedź brzmi:
– Spod Prusaka, spod Austriaka, spod Moskala. To nasza krew, kość z kości naszych – to
nasze Mazury, Wielkopolanie i Ślązacy – jadą... dokąd?...
– Do Hameryki! – odpowie Mazur – do Frylandu – objaśnia Ślązak.
– A po co?
– Szukać chleba i woli, których w domu brakło.
Wkrótce jednak zaczną narzekać, bo żal im za swymi strzechami, pod którymi się urodzili.
Namówił ich tam taki a taki ajent, któremu kompania płaci procent od każdej ludzkiej sztuki.
Ale oni nie wiedzieli, że to tak, że przez takie morza i odmęty trzeba przejeżdżać, że ich tak
napakują pod pomost. Przy tym w domu nie wiedzieli także, że się też z nikim nie będzie
można rozmówić „po katolicku”. Co się z nimi stanie, nie wiedzą. Są na woli bożej jak owe
246
mewy płynące w powietrzu za okrętem. Wszystko tu dla nich obce, począwszy od spiętrzonych
gór wodnych, skończywszy na samym statku, na załodze. Huk śruby i łopotanie nocne
żagli targanych wiatrem napełnia ich zabobonnym przestrachem, najwięcej jednak przeraża
ich bezmiar oceanu. Nie wiedzą, jak zdać sobie sprawę z tego wszystkiego, co ich otacza. Są
pod naciskiem czegoś nieznanego. Jednakże wszystkim tym obcym żywiołom, utrudzeniu,
nudzie, pogardliwym żartom, niewygodom, nieznanym wrażeniom, strachom przeciwstawiają
swoją niewyczerpaną, bierną, pokorną cierpliwość chłopską i swoją wiarę w tę Marię Częstochowską
o ciemnym obliczu, a jasnej koronie, która im wśród tych nocy burzliwych i pustyni
wodnej jest gwiazdą przewodnią...
Tymczasem upływają dni i noce. Okręt z dziobem zwróconym na zachód wspina się pracowicie
z fali na falę i idzie naprzód, aż wreszcie – po kilkunastu lub więcej dniach podróży –
poczyna się rysować i jakby wychodzić z wody ziemia, do której dążyli. Brzeg widać i widać
coraz wyraźniej. Dom kwarantanny na Sandy Hool wynurza się z fali, dalej widać olbrzymie
ujście East River, dalej lasy masztów, nad nimi spiętrzone dachy, kominy fabryczne, wieże,
nad tym wszystkim jeszcze kolumny dymów rozwiane w puszyste kiście u szczytów – to New
York i jego okolice. Nasi podróżni cisną się na pokład wzruszeni i uradowani. Kto przebył
Ocean, łatwo zrozumie ich radość na widok ziemi. A oto wydaje im się, że Bóg zmiłował się
już nad nimi jakoby nad jakim taborem błądzącym po pustyni i przeprowadziwszy ich szczęśliwie
przez morze, ukazał im ziemię obiecaną. Tymczasem przywykłych do ciszy i jednostajnej
pustoszy morskiej otacza gwar i hałas kipiącego życia. Mały statek pilota mknie z chyżością
jaskółki po falach i zbliża się do okrętu, za nim drugi z kwarantanny. Śruba poczyna
burzyć wodę, popychając okręt to w tył, to naprzód, słychać hurkot rozwijających się sznurów,
okrzyki, nawoływania i klątwy majtków; godzina jeszcze; okręt wsuwa się w wąski dok
jak w futerał i wyludnia się z pasażerów. Przyjechali. Przez wielki budynek celniczy na tzw.
warfach wychodzą na ulicę...
I teraz co?...
Maciej spogląda na Bartłomieja, Bartłomiej na Franciszka. Co robić? Gdzie się obrócić?
Gdzie iść? Okręt wyrzucił ich po prostu na bruk i na tym koniec... Ajent w Hamburgu obiecywał
im wprawdzie, że jak przyjadą, będzie ktoś na nich czekał, ale ten „ktoś” istniał tylko w
słowach ajenta. Ajent i okręt zrobili swoje. Pierwszy zapakować ich pod pokład, drugi przewiózł
ich przez Ocean. Więcej do nich nie należy. Emigranci mogą sobie teraz robić, co im
się podoba. Przybyli oto do wielkiego miasta, koło nich wre nieznane życie – lokomotywy
świszczą na wysokości drugiego piętra; krzyżują się omnibusy i pojazdy; tłumy ludzi białych
i kolorowych latają z gorączkowym pośpiechem na wszystkie strony; ajenci wszelkiego rodzaju
wrzeszczą jak opętani, a oni – ci chłopi nasi, wśród tego gwaru, przepychów i świetności
czują się jeszcze bardziej samotni i opuszczeni, niż byli na wielkiej pustyni morskiej. I
znowu są na woli bożej. Ani zgadują, ile jeszcze muszą przecierpieć, nim trafi się jaki ksiądz
polski, który powie im, gdzie się obrócić, gdzie poszukać roboty, gdzie znaleźć kawałek chleba.
Przedtem jeszcze chciwi właściciele bording-housów położonych blisko portu wycisną z
nich grosz ostatni; jeszcze niemało nacierpią się zimna w obrzydłych suterenach różnych
kwater – pierwej jeszcze niejeden pijany Irlandczyk, którego jako prawdziwego znawcę zadziwią
tęgie pięści mazurskie, zapragnie spróbować ich siły i popodbija oczy tym biedakom,
którzy bronić się nawet nie śmią z obawy, aby nie uderzyć „pana”.
Dola ich ciężka, straszna – i kto by odmalował wierny jej obraz, ten by stworzył epos nędzy
ludzkiej. O tych dniach bez kawałka chleba, w których głód żelazną ręką targa wnętrzności,
o nocach spędzonych w dokach pod odkrytym niebem, o snach przerywanych brzęczeniem
moskitów w lecie, poświstem wiatru w zimie – łatwiej jest pisać lub słuchać, niż je odczuć
lub przejść samemu... Kto im tam nie robi krzywdy? Kto nie chce. Początkowa ich historia
to historia nędzy, tęsknoty, bolesnych zwątpień i poniewierki. Nie myślcie jednak, abym
247
wam kreślił dzieje pojedynczego jakiegoś oddziału wychodźców. Nie! Sto tysięcy blisko
chłopów, których ziemia nasza wysłała na drugą stronę Oceanu, przeszło przez takie dantejskie
piekło – za życia. Emigracja nasza w Ameryce nie ma żadnego podobieństwa do emigracji
zamieszkującej Francję lub Szwajcarię. Ci ostatni – to wychodźcy polityczni, wyrzuceni
burzami rewolucyjnymi; w Ameryce nie ma prawie politycznych polskich wychodźców.
Przeważnie są to chłopi i robotnicy wychodzący za chlebem. Zrozumiecie więc łatwo, że w
kraju zamieszkanym przez ludność bynajmniej nie sentymentalną, ale energiczną, zabiegłą, z
którą współzawodnictwo istotnie trudno jest wytrzymać, los tych ludzi, mało oświeconych,
nie rozumiejących stosunków tamtejszych, nie znających języka, nie wiedzących, jak sobie
dać rady, istotnie musi być opłakanym.
Ameryka, a ściślej mówiąc: Stany Zjednoczone, nie są ziemią niegościnną. Ci szorstcy
demokraci Jankesi, wiecznie zajęci businessem, mają w gruncie rzeczy lepsze serca, niż się na
pozór wydaje. Jest to kraj prostych ludzi i prostych uczuć. Młody i zdrowy mężczyzna usłyszy
tam wprawdzie jedną zawsze odpowiedź: pomagaj sam sobie – i z głodu może umrzeć,
jeśli nie potrafi iść za tą radą. Niedołężny za to starzec, kobieta, dziecko doznają tam takiej
pomocy, jak nigdzie. W stosunku jednak do emigracji najszczersza pomoc prywatna byłaby
niewystarczającą, a wreszcie w tego rodzaju sprawach, jak kwestia pomocy dla wychodztwa,
tylko obustronna korzyść może być regulatorem. Otóż, o ile np. napływ Chińczyków jest dla
młodej rzeczypospolitej niebezpieczny, o tyle napływ białych korzystny. Biali stają się obywatelami,
osiadają na roli, zamieniają pustynie w uprawne łany, zakładają miasta, wytwarzają
nowe stosunki handlowe i potężny rozwój ekonomiczny. Interesem więc Unii jest popierać
przypływ wychodztwa europejskiego. Tym celem w New Yorku istnieją tak zwane domy dla
emigrantów, gdzie każdy przybyły może znaleźć przytułek, pożywienie, naukę angielskiego
języka i jakiegoś rzemiosła. Prace dokonywane w takich zakładach przez emigrantów idą na
pokrycie kosztów ich utrzymania; po pewnym zaś czasie, gdy wychodźca przygotowany już
jest do walki z życiem, opuszcza zakład i poczyna pracować na własną rękę.
Ale instytucja ta, dająca chlubne świadectwo rozumowi i sercu Amerykanów, jest wielce
niewystarczająca. Naprzód, zakłady nie mogą pomieścić nawet połowy wszystkich potrzebujących
przytułku emigrantów, po wtóre, uczą tylko rzemiosł, tymczasem ludność napływowa,
np. polska, przeważnie ciśnie się do roli. Przy tym zakład taki jest rodzajem kurateli, jest po
prostu domem zarobkowym. Mężczyźni, kobiety i dzieci pracują tam osobno, jak tego sam
rodzaj ich zajęć wymaga – rodzina zatem nie może być razem. Dla tych powodów przy znanym
wstręcie naszych włościan do podobnych instytucji, jak szpitale, domy zarobkowe itp.
mała bardzo ich część z zakładów emigranckich korzysta.
Ale głównym powodem jest, że chłopi nasi nic o nich nie wiedzą. Zdarzyło mi się spotykać
Polaków zamieszkałych od kilku lat w Stanach Zjednoczonych, którzy o istnieniu working-housów
emigracyjnych dowiadywali się po raz pierwszy, gdy z rozmowy wypadło – z
moich ust. Domy emigracyjne nie mają, jak łatwo zrozumieć, swoich ajentów na wzór hotelowych,
którzy by wyszukiwali w porcie nowo przybyłych.
A jednak – czy chłopi nasi nie przywożą do nowej części świata nic, co by mogło zapewnić
im spokojne życie i pewny kawałek chleba? Przeciwnie. Przywożą przyzwyczajenie do
przestawania na małym, prawdziwie chłopską wytrzymałość, cierpliwość i żelazne zdrowie.
Wysileniom i niewygodom, jakim z trudnością opiera się emigrant Niemiec lub Francuz, nasz
chłop, przywykły chodzić boso i jadać byle jak, sypiać pod byle czym, opiera się z większą
łatwością. On nie rozumie nawet potrzeby rozmaitych wygód, które pierwszy uważa za konieczność
życia. Słońce go nie spali, deszcz mu nie zaszkodzi, śniegi i wiatry go nie zmrożą.
W zimnym Wisconsinie lub Minnesocie nie dba o zamieć śnieżną, w półzwrotnikowym Teksasie,
raz wytrząsłszy się na febrę, pracuje na spiekocie, jak Murzyn. Przy tym robotnik z niego
może mniej zręczny od innych, ale wytrwalszy, korny, cichy.
248
II
W kraju, gdzie takie przestrzenie, jak Cesarstwo Niemieckie i Francja razem wzięte, stoją
jeszcze pustkami; w kraju, którego niezmierne zasoby mineralne i rolnicze czekają tylko rąk
ludzkich, gdzie zatem praca jest zarówno cenną jak poszukiwaną, takie przymioty powinny
by zapewnić pomyślność naszym osadnikom. Na nieszczęście, jeśli nawet dochodzą do niej –
to krzyżową drogą. O ile stany zachodnie, z tamtej strony Missisipi, są jeszcze puste, o tyle
nadatlantyckie prawie już przeludnione. Szczególniej można to powiedzieć o stanie New
York i mieście tejże nazwy, do którego przybija większa część przewozowych okrętów. Tam
nie ma już ani cala kwadratowego nie zajętej ziemi, rąk zaś do pracy prawie za dużo. – Przejeżdżając
od Oceanu Atlantyckiego ku Wielkim Jeziorom widziałem naokół siebie kraj
uprawny, podzielony na małe po większej części gospodarstwa, czyli tzw. farmy – i zaludniony
do tego stopnia, że chwilami zdawało mi się, iż jestem w Belgii lub Anglii. Dotarłszy już
nawet do splotu Wielkich Jezior pociąg mija ustawicznie białe domy farmerów, miasta większe
i mniejsze, a niekiedy i grody, do stu tysięcy mieszkańców liczące. W miarę posuwania
się ku zachodowi ludność rzednieje, ale z wolna miejscami staje się nawet znowu niezmiernie
gęsto osiadłą. Granica Dalekiego Zachodu, czyli Far Westu, z każdym rokiem oddala się od
Atlantyku. Ohio, Indiana, Illinois z ogromnym Chicago są stanami mocno jeszcze zaludnionymi.
Zachodni brzeg Missisipi również już został przekroczony przez pionierów, a ziemie
puste, stepowe, dziewicze zaczynają się dopiero na zachodniej Ukrainie Jowy, o kilkanaście
dni drogi wozowej od koryta Missouri. Tu dopiero podróżnik, który na próżno dotychczas
upatrywał stepów opisywanych przez Coopera, znajduje, czego szukał. Domów przydrożnych
nigdzie już nie widać na widnokręgu, a oko gubi się w niezmiernym, bezbrzeżnym stepie, na
którym wiatr migoce barwami tysiącznych kwiatów. Łby bawole poprzybijane na stacjach
kolejowych i olbrzymie, wypchane, szare niedźwiedzie strzegące drzwi budynków okazują,
jacy są mieszkańcy tych przestrzeni. Wszystko tu zdradza krainę pierwotną i dziką. Z okien
wagonu można świtaniem dostrzec antylopy skaczące w bujnych trawach lub dzikich czerwonych
jeźdźców z piórami pozatykanymi we włosy, harcujących za zwierzyną. Gromady kopców
usypanych przez pieski ziemne są jedynymi miastami, przez które przejeżdża się poza
Omaha. Jest to prawdziwa pustynia, prawdziwy ocean traw. Upływają dnie i noce, a step nie
kończy się, w miarę tylko jak zbliżamy się do Rocky Mountains, czyli Gór Skalistych, wznosi
się nieznacznie coraz wyżej i wyżej, tak że stacja Shennan leży już 8242 stóp nad poziom
morza, czyli na granicy wiecznych śniegów. Olbrzymie drzewiane galerie pokrywają też drogę
w tych miejscach, która inaczej byłaby zasypana śniegami. Ale Góry Skaliste nie są granicą,
jeno tylko kością pacierzową pustyni. Gdy pociąg wydostanie się na koniec z tego świata
granitów, z tych kanionów, kamiennych gardzieli, urwisk, złamów i przepaści, gdy minie Góry
Skaliste i sploty Wasaeru, wjeżdża w pustynię jeszcze dzikszą. Dopiero w Utah trafia na
Ogden, większą osadę ludzką, zamieszkaną przez mormonów a leżącą niedaleko ich stolicy
Salt Lakę City. Ale Ogden i Salt Lakę City to tylko oazy, reszta zaś kraju pusta. Nigdzie nawet
nie zdarzyło mi się widzieć pustyni równie głuchej i jeśli rzec można, równie groźnej w
swoim majestacie. Z tamtej strony Gór Skalistych to przynajmniej step szumiący falą traw – z
tej strony, aż do Sierra Nevada, to pustynia biblijna, bezpłodna, skalista, na której łysa ziemia
poci się solą, a widnokrąg, zamknięty jakoby zwaliskami jakichś murów, przypomina krajobrazy
z piekła Danta w ilustracjach Dorego. Te stepy, kaniony, góry i pustynie to tak zwany
Far West – Daleki Zachód. Ludność całej środkowej Europy mogłaby się w nim pomieścić, a
z jego bogactw rolniczych i mineralnych drugą taką cywilizację można by stworzyć. Ziemia
tu niczyja. Ludność rolnicza zaczyna ją zalewać powoli od strony Chicago, ale kto siada na
brzegu, ten ma przed sobą zawsze ogromne przestrzenie niezamieszkane. Na owych brzegach
też każdy może stać się właścicielem. Ale długo nacierpi się nasz chłop, nim zrozumie radę
rzuconą mu na wschodzie od niechcenia:
249
– Go to the Far West. Idź na Daleki Zachód, a znajdziesz ziemię i robotę. Pominąwszy już
jednak to, że aby iść na Daleki Zachód, trzeba najprzód wiedzieć, że on istnieje, o czym nowo
przybyły nasz chłop nie ma żadnego pojęcia – iść tam niełatwo. Sama podróż koleją z New
Yorku do Chicago, choćby emigranckim tylko pociągiem, więcej prawie kosztuje niż z Hamburga
do New Yorku. Potem i przybywszy już na ziemie nie zajęte trzebaż mieć pługi, siekiery,
kosy, wozy, konie, muły, broń przeciw dzikim zwierzętom, ziarno na zasiew, słowem:
cały tabor osadniczy. Tymczasem chłop nasz, z którego ostatni grosz wyciśnięto w New Yorku,
albo wcale nie może się na Daleki Zachód wydostać, albo jeśli się wydostanie, wówczas
wobec tych pustyni i niebezpieczeństw ujrzy się samotnym i bezbronnym. Historia liści wśród
burzy zaczyna przybierać obrót tragiczny. Jednakże pod groźbą głodowej śmierci większość
wychodźców musi wydostać się z przeludnionych wybrzeży Atlantyku w głąb kraju. Tam nie
tylko o ziemię łatwo, ale i rąk większa potrzeba, więc i praca gotowa. Pochód to jednak krzyżowy.
Dziś zapewne jest lepiej nowo przybyłym, niż było dawniej. Dziś wychodzą już w Stanach
Zjednoczonych gazety polskie, które o biedzie mogą rozgłosić; istnieją stowarzyszenia
zarządzające składki w nagłych wypadkach, ale i dziś, nim słońce zejdzie, rosa częstokroć
oczy wyjada, nim zacznie się żyć własnym zapracowanym kawałkiem chleba, długo żyje się
boleścią, gorzkimi łzami... i wiele liści burza rozwieje na marne, nim reszta padnie koło jakiego
polskiego kościółka na dalekich stepach Wisconsinu, Illinois, Teksasu lub Nebraski.
III
Wspomniałem, że prawie wszyscy przechodzili przez podobne koleje. Ale w Stanach
Zjednoczonych jest przysłowie, że kto do nich przyjedzie, ten pierwszego roku łaje je, w drugim
zaczną je poznawać, w trzecim kochać. Prawdę tego przysłowia stwierdziłem poniekąd
na sobie samym, o Polakach zaś zamieszkałych już od dawna w Stanach powiem tylko tyle:
emigrantowi żyjącemu we Francji lub Szwajcarii można, co się chce, powiedzieć na Francję
lub Szwajcarię, ale byłoby niebezpiecznym wobec amerykańskiego osiadłego Polaka mówić
źle lub pogardliwie o Stanach Zjednoczonych. Nie przestaje on kochać swojej starej ojczyzny,
ale po Polsce kocha najwięcej Stany Zjednoczone. Nie ma w tym nic dziwnego. Polak we
Francji pozostanie zawsze emigrantem, ta zaś szeroka ziemia uzna go od razu za swego. Nowo
przybyły przychodzi do sędziego stanowego oświadczając mu, iż pragnie zostać obywatelem
Unii. Odpowiedź krótka i zawsze jednakowa: All right! Sędzia czyta oświadczenie, na
mocy którego nowo przybyły zrzeka się dawnego poddaństwa i przywilejów szlacheckich,
jeśli takowe posiada – i wszystko skończone. Od tej pory jest się pod opieką gwiaździstego
sztandaru, jest się u siebie; nie w obcym, ale w swoim kraju. Po pięciu latach ma się prawo
głosowania, zostania deputowanym, senatorem, ministrem, słowem, posiada się wszystko, co
posiada zupełny obywatel Stanów. Wprawdzie ten, kto się nie urodził na amerykańskiej ziemi,
nie może zostać prezydentem Unii, wierzajcie mi jednak, że nasz zwyczajny sobie Maciej
lub Bartłomiej mało ma do tego pretensji.
Zresztą korzysta ze wszystkich praw. Inne ziemie dają tylko przytułek – ta ziemia uznaje
za syna i daje prawa. To odwrotna strona medalu, na którego pierwszej odmalowałem nędzę
wychodźców. Kto raz tę nędzę przebył, kto po nadludzkich usiłowaniach zdołał się wydostać
z przeludnionych miast portowych na farmy lub miasta dalszego Zachodu, temu już dola łatwiejsza.
Wielu z nowo przybyłych osiada po miastach, zwłaszcza takich, które dopiero rosną,
gdzie zatem budzące się potrzeby ludzkie i powstający z nich przemysł wymaga mnóstwa rąk.
Czynią to zwłaszcza ci, którzy w domu już należeli do klasy wyrobniczej.
Ponieważ w stanie wspomnianego rozrostu, zatem i potrzeby rąk, znajdowały się aż do
ostatnich czasów szczególniej miasta leżące nad splotem Wielkich Jezior: Superior, Michigan,
Huron, Erie i Ontario, tam przeto głównie grupują się polscy robotnicy. Pełno też ich w
Bufallo, Detroit, Chicago i Milwaukee. Głównym ogniskiem polskim jest Chicago, położone
250
w państwie Illinois, nad olbrzymim jeziorem Michigan. W mieście tym liczącym blisko pół
miliona mieszkańców, ma się znajdować około dwadzieścia tysięcy naszych rodaków. Sądząc
z przestrzeni miasta, jaką zajmują, a jaką Niemcy tamtejsi zowią szyderczo: Polakei, cyfra ta
nie wydaje się przesadzoną. Najwięcej Polaków osiadło nabywszy nieruchome własności przy
ulicy Milwaukee Avenue. Gdy w czasie mej podróży przybywszy o świcie do Chicago udałem
się do tej części miasta, chwilami wydawało mi się, że jestem w Polsce. Poranne słońce
wstając z wód Michiganu, rozświecało nazwiska i napisy polskie na sklepach. Tylko niezmierna,
niewidzialna w Europie ilość drutów telegraficznych pouczepianych do słupów lub
narożników, a na koniec widok nieprzejrzanego jeziora psuły złudzenie. Tymczasem słońce
podnosiło się coraz wyżej. Domy i okna poczynały się otwierać i złudzenie znów wróciło, bo
pierwsze słowa, jakie usłyszałem, były wymówione po polsku. Po kilku minutach dalszej
drogi ujrzałem kościół Św. Stanisława Kostki, wzniesiony na rogu Noble street i Bradley.
Około ósmej rano zaroiły się tłumy dzieci podążając do szkoły położonej przy kościele, a
utrzymywanej przez księży. Dziwne wrażenie robił na mnie ich szczebiot, na którym, mimo
iż dzieci uczą się w polskiej szkole, nieprzeparty wpływ angielszczyzny odbijał się już wyraźnie.
Gdy dzieci nikły we drzwiach szkoły, poszedłem dalej zobaczyć drugi kościół, między
Milwaukee Avenue a Division street. Jest to jednak tylko jakoby filia poprzedniego, który
coraz wzrastającej liczbie Polaków nie mógł wystarczyć. Na nieszczęście, nową budowę
wkrótce zabrano za długi. W przeciwnej stronie miasta, południowo-zachodniej, osiadła także
dość znaczna liczba Polaków. Spójnią dla wszystkich są stowarzyszenia polskie, których celem
jest dawanie pomocy nowo przybyłym, obrona swych członków przed obcymi wpływami
i podtrzymanie ducha narodowego. Jest tych stowarzyszeń dziewięć, ale siedm z nich nosi
charakter czysto kościelny. Świeckie noszą nazwy: Gmina Polska i Towarzystwo Kościuszki.
Na nieszczęście, wszystkie, razem wzięte, nie idą często zgodnie, w czym pisma tamtejsze
polskie: „Gazeta Polska Katolicka” i „Gazeta Polska Chicagowska”, dają im pierwszy przykład,
a co w czasie wyborów szkodzi kandydaturom polskim i osłabia wpływ, jaki Polacy w
państwie Illinois ze względu na swą liczbę mieć by mogli.
Drugim ogniskiem, w którym skupiła się licznie ludność polska, jest Milwaukee w państwie
Wisconsin, nad brzegiem jeziora Michigan. Liczba Polaków tu zamieszkałych ma dorównywać
tejże w Chicago, w ogóle zaś Polacy tamtejsi, jako dawniej osiedli, lepiej się mają
od zamieszkałych w innych miasteczkach. Istnieją tu dwie szkoły: wyższa i elementarna.
Stowarzyszenia wszystkie noszą charakter kościelny.
W tymże stanie Wisconsin leży Northeim, kolonia wśród ogromnych lasów ledwie cokolwiek
przetrzebionych. Ziemia zajęta przez tę kolonię nabyta była bardzo tanio lub zajęta na
prawach osadniczych. Później, gdy okolica zaczęła się ożywiać pod względem handlowoprzemysłowym
i rolniczym, ceny gruntu podskoczyły nagle w górę, skutkiem czego dawni
osiedleńcy znaleźli się w posiadaniu dość znacznych majątków. Ludność chłopska zostaje tu
pod zarządem duchownego, który zarazem jest dyrektorem szkoły liczącej 90 słuchaczów.
Northeim stanowi jedną parafię z sąsiednią osadą Manitowoc, w którym istnieje kolegium
polskie podtrzymywane przez rząd Wisconsinu.
W New Yorku ma się znajdować około 8 tysięcy Polaków. Mieli oni tu swój organ, „Kurier
Nowojorski”, który niedawno przestał wychodzić. Prócz tego w każdym ze znakomitszych
miast mieszka większa lub mniejsza liczba Polaków połączonych to w towarzystwo
świeckie, jeśli członkowie stanowią przeważnie tzw. inteligencję, lub kościelno-parafialne,
jeśli składają się z włościan i wyrobników. Cytowanie podobnych wielkich miast, każdemu
znanych z geografii, uważam za zbyteczne, pozwolę sobie natomiast wymienić wszystkie
takie, w których istnieją zupełnie uorganizowane osady i w których ludność polska w stosunku
do ogólnej gra jakąkolwiek rolę. Te ostatnie są następujące: Detroit (Mich.), Pittsburg
(Pa.), Calomet (Mich.), Lemont (Illin.), Lykens (Pa.), St. Paul (Min.), Shamokin (Pa.). Berca
251
(Oh.), Polonia (Wisc.), North Creek (Wisc.), Piane Creek (Wisc.), Beaverdam (Wisc.),
Stevenspoint (Wisc.), Teresa (Wisc.), Nortporth (Wisc.), Oshkosh (Wisc.), Princetown
(Wisc.), Greenbay (Wisc.), Kraków (Mo.), Radom (I11.), La Sale (Illin.), Dunkirk (N.Y.),
Dellano (Min.), Farribonnd (Min.), Winona (Min.), Shenahdoah (Pa.), Nauticoce (Pa.), Toledo
(Oh.), Cleveland (Oh.), Cedar Rapids (Mich.), Bay City (Mich.), Jeffersonville (Indiana
pod księdzem Moczygębą), Otis (Ind.), Lanesville (Ind.), Panna Maria(Teks.), San Antonio
(Teks.), Cottage Hill (Teks.) Mulberry (Teks.), Bluff (Teks.), Bandera (Teks.), Platonia
(Teks.), Planiersville (Teks.), a na koniec dwie jeszcze, świeżo założone: Waren Hoino w
Arkansas i Nowy Poznań w Nebrasce.
W niektórych z tych miast i miasteczek żyją Polacy we wspólnej organizacji z Czechami
(Lemont I11.), w innych nawet z Irlandczykami (Calomet, Mich.). Czysto polskie osady są
Radom w Illinois, Kraków w Missouri, Polonia w Wisconsin i Panna Maria w Teksas. Są to
większe lub mniejsze miasteczka rolnicze mające po kilkaset rodzin, szkoły, kościoły i własny
samorząd, na podobieństwo wszelkich innych gmin amerykańskich. Charakter ich w
ogóle jest do tego stopnia polski, że prawie w niczym nie różnią się od leżących w Polsce.
Trafiają się tam nawet i Żydzi, lubo nie w takiej ilości jak u nas, albowiem bardziej ich nęcą
wielkie rynki handlowe. Żydzi polscy, których w Ameryce spotkałem, byli to w ogóle ludzie
dostatni. We wszystkich większych miastach jest ich mnóstwo, w ogóle zaś dochodzą do majątków.
Amerykanie, dawno już osiedli, nazywają greenhornami (nowicjuszami) świeżo
przybyłych i zwykle wyzyskują ich na każdym kroku, tymczasem nasz polski Żyd, dzięki
wrodzonemu sprytowi do interesów i rzutkości, przybywszy do New Yorku np. w niedzielę,
w poniedziałek zaczyna zaraz handelek, a we wtorek zdarza mu się wyprowadzić już w pole
najbardziej szczwanego Amerykanina, jeżeli tenże chciał go oszukać. Trafia tu kosa na kamień,
stąd też nazwa Polish Jew (polski Żyd), budzi w spekulantach amerykańskich dość uzasadnioną
obawę. Żydom naszym z powodu ich sprytu, znajomości języka niemieckiego i ruchliwości
handlowej wcale nieźle się dzieje w Stanach Zjednoczonych i wcale nie przechodzą
przez takie cierpienia, jak np. chłopi. W nowoodkrytych kopalniach, gdzie ludność awanturnicza
szybko poczyna się gromadzić, gdzie panuje jeszcze nóż, rewolwer lub straszliwe prawo
lynch, gdzie kupiec amerykański niechętnie się udaje z obawy niebezpieczeństwa dla towaru
i życia, pierwsze sklepy otwierają zwykle Żydzi nasi. Grzecznością, dobrym słowem, a
przede wszystkim kredytem ujmują oni sobie zwykle najgroźniejszych awanturników lub
regulatorów25, a zjednawszy raz dla siebie ich rewolwery, handlują już pod ich opieką bezpiecznie.
Zyski za to w takich miejscowościach, gdzie górnik zamiast pieniędzmi płaci na oko
proszkiem złotym, są ogromne. Widziałem istniejące w tych warunkach sklepy naszych Żydów
w Dedwood (Wyoming), w Darwin (Kalifornia), Virginia City (Nevada). Właściciele ich
w ciągu kilku może lat staną się milionerami. W ogóle, gdy rozważę położenie ludności żydowskiej
w Stanach Zjednoczonych, dochodzę do wniosku, że o ile emigracja chłopska jest i
dla kraju i dla samychże chłopów niebezpieczna, o tyle wychodztwo Żydów jest rzeczą dla
nich korzystną. W naszych miasteczkach istnieją setki rodzin żydowskich nie mających z
czego żyć i trudniących się tylko szkodliwym, nieprodukcyjnym pośrednictwem, tam zaś,
gdzie z gołymi rękami, byle z obrotną głową, można dojść do majątku, gdzie wiele gałęzi
handlowych nie zdołano jeszcze rozwinąć, otworzyłoby się dla nich szerokie pole dobrobytu i
zysków. Nie mogę jednak zatrzymywać się nad tym przedmiotem dłużej i wracam do osad
polskich. Wspomniałem, że Radom, Panna Maria itp. nie są miasteczkami ściśle handlowymi.
Mieszkańcy ich zajmują się przeważnie hodowlą bydła i uprawą roli. W Illinois, Wisconsin i
w Indianie – sadzą kartofle i sieją pszenicę jak w Polsce, w gorącym Teksasie – kukurydzę
lub nawet bawełnę. Stan ich, daleki od dostatków i w ogóle dość mierny, zaspokaja jednak ich
potrzeby, a dochody wystarczają na wznoszenie kościołów, zakładanie szkół i opędzanie wy-
25 Tak nazywają wykonawców prawa lynch.
252
datków gminnych. Dawniejsi osiedleńcy, jeśli są ludźmi rządnymi, żyją nawet we względnym
dobrobycie. Najłatwiej do pewnej zamożności dochodzą ludzie żonaci, a zwłaszcza mający
dużo dzieci, albowiem w Stanach Zjednoczonych, gdzie praca drogo kosztuje, dzieci, byle
trochę podrosły, są prawdziwym dobrodziejstwem dla osadnika. W miastach znaczną część
ludności polskiej stanowią robotnicy żyjący z zarobku dziennego po fabrykach. Są oni znacznie
ubożsi od robotników amerykańskich, niemieckich, angielskich lub szkockich. Jednakże,
gdy interesa w całych Stanach idą dobrze, żyją oni lepiej, niż żyli w Polsce, a oszczędniejsi
dochodzą nawet do spokojnego kawałka chleba. W wielu pomieszkaniach tamtejszych polskich
robotników widziałem podłogi pokryte całkowicie, wedle zwyczaju amerykańskiego,
dywanami; w tak zwanym „parlorze”, czyli bawialni, nie brakło krzeseł na biegunach, na
obiad zaś podawano bifsztyk i porter albo mięsne puddingi. Zastrzegam jednak zawsze, że
piszę o tych tylko, którzy mieli dość zdrowia i hartu duszy, by przetrzymać nędzę początkową.
Z drugiej strony, i ci nawet, szczęśliwi, w chwilach zastoju handlowego lub bankructw
fabrycznych tracą robotę i wpadają w bardzo trudne położenie. Sprowadza to częstokroć nowe
wychodztwa w okolice, w których business idzie lepiej, albo przenoszenie się ludności
miejskiej na osady rolnicze. Za czasu mej bytności powstały w ten sposób dwie nowe kolonie
polskie: Nowy Poznań w Nebrasce i Waren Hoino w Arkansas. Temu ostatniemu jednak, założonemu
w złych warunkach, nie przepowiadano długiej przyszłości.
Z tego, com dotąd powiedział, widzimy, że Polacy żyją rozproszeni w całych Stanach, od
Oceanu Atlantyckiego do Spokojnego i od Zatoki Meksykańskiej aż po Rzekę Św. Wawrzyńca,
czyli na przestrzeniach tak rozległych, jak cała Europa. Spójnię dla wszystkich stanowią
stowarzyszenia znoszące się wzajemnie, pisma periodyczne, których niedawno wychodziło
cztery, obecnie zaś trzy26 wychodzi w Chicago – i wydawnictwa puszczane w świat przez
księgarnie polskie założone w Chicago, Milwaukee i Detroit. Główną jednak siłą podtrzymującą
jaką taką jedność moralną jest Kościół i przewodniczący polscy księża. Kościół grupuje
wokół siebie przewodniczących robotników lub chłopów i wytwarza coraz nowe parafie;
ksiądz żeni, chrzci, grzebie, a przede wszystkim uczy. Duchownemu nie tylko przynosi to
dochody, ale daje mu wpływ polityczny, on bowiem rozporządza głosami swoich owieczek.
Taki stan rzeczy może się komuś nie podobać, co mu jednak nie przeszkadza istnieć. Być
może nawet, że przewaga wpływu czysto kościelnego sprowadza pewną wyłączność i zacieśnienie
granic polsko-amerykańskiej gminy, usuwa bowiem np. protestantów, których wielu
znajduje się między Ślązakami lub Mazurami pruskimi. Z drugiej strony jednak, należy wyznać,
że ogół ludności skupia, wytwarza z niego społeczne jednostki, nie daje mu rozpraszać
się i ginąć marnie między obcymi żywiołami, a na koniec staje się wyłączną opieką dla takich
nowo przybyłych, których losy skreśliłem na początku niniejszego szkicu.
26 „Gazeta Polska Katolicka” pod redaktorem Barzyńskim, „Gazeta Polska Chicagowska” pod Dyniewiczem i
„Orzeł Polski”.
Linki:
mój prapradziadek również wyjechał do Chicago, do swojego kolegi. Nie wiem niestety czy w odwiedziny, czy by zrobić tak rozpoznanie co do emigracji. W każdym razie wypłynął w 1907 i tam nie został, choć nie znalazłam powrotnych papierów :)
OdpowiedzUsuńSuper! :)
OdpowiedzUsuń