Kolejnym koniem w gospodarstwie mojego dziadka była klacz Kara. Piękna, dostojna. Niejednokrotnie, gdy odbywały się we wsi jakieś uroczystości, Kara była zaprzęgana do furmanki razem z równie pięknym, siwej maści koniem należącym do gospodarza Józefa Ćwikły.
W czasie II wojny trzy razy stawała nasza Kara do mobilizacyjnego poboru koni. Po raz pierwszy babcia została wezwana do Leżajska. Pobór koni dla wojska odbywał się w miejscu, gdzie obecnie przy ulicy Przemysłowej stoi kapliczka, tuż przy drewnianym domu pana Józefa Ejczuna. Właściwie to ten dom został wybudowany przy udziale jego szwagra Michała Wańczyka. Wybudowali dom w 1937 roku, z myślą, że będą razem mieszkać. Los okazał się okrutny, obydwaj zostali zamordowani w Charkowie w 1940 roku. Pani Ejczunowa, wyjechała do Gdańska, a dom przeszedł w inne ręce.
Nie było jeszcze wtedy Wytwórni Tytoniu. Teren porastał las.
Drewniany dom Józefa Ejczuna |
Kolejne wezwanie dostała babcia po pewnym czasie. Miała zgłosić się 4 września 1939. z koniem na targowicę, bo tam wyznaczono miejsce rekwirowania koni. I wtedy również nadleciały samoloty, bombardowanie udaremniło pobór koni. Babcia uciekła z koniem, zostawiając furmankę na targowicy. Jak podaje Józef Hampel w 'Dziejach Leżajska', w tym dniu nad miasto nadleciały samoloty, które zbombardowały dworzec kolejowy, tory w rejonie Klasztora i targowisko. Zginęło wtedy 9 osób, w tym 7 cywilów.
Następny termin poboru koni wyznaczono w Krzeszowie. Dziadek Julian w tym czasie miał chora rękę. Dostał zakażenia. W tym czasie mieszkało u nas w domu sześciu Niemców - podoficerowie i jeden putzer. Jeden z nich być może był Włochem, bo śpiewał po włosku ‘o mia bella Napoli'. Pracowali przy budowie drogi na potrzeby wojska, drogi łączącej Tarnogród - Kulno z Kuryłówką. Ci Niemcy stołowali się w szkole, kuchnia była pod sceną. Wodę do przygotowywania posiłków brano z naszej studni, mimo, że na terenie szkoły była studnia. U Oleszkiewicza też była studnia, ale podobno Niemcy przebadali wodę i orzekli, że woda z naszej studni była najlepsza, bo z 7. źródeł. Wodę brali też sąsiedzi, bo w ich studniach woda była podskórna.
Niemcy mieli też swoje kantyny, jedna u Pękali na Błoniu, (mieszkał tam wtedy Schoenborn, zajmował jedną izbę), druga kantyna i sklep w domu Gienka Horsta. U Oleszkiewicza mieszkał dowódca tej ekipy drogowej, jeździł na koniu.
Jak wspominała mama niemieccy lokatorzy okazali się dobrymi ludźmi. Załatwili dziadkowi pomoc lekarską u niemieckiego lekarza. U Bielaka była krankenstuba, gdzie urzędował niemiecki lekarz. Ten wypisał dziadkowi zaświadczenie o chorobie, usprawiedliwiające nieobecność w Krzeszowie. Z koniem pojechała babcia. Udało się, Niemcy bardzo się zdenerwowali, że gospodarz nie przyjechał osobiście, koń bardzo się Niemcom podobał, ale odpuścili, widząc zaświadczenie lekarskie wypisane przez niemieckiego lekarza.
Kiedy Kara dożyła sędziwego wieku, dziadkowie zmuszeni byli sprzedać wysłużoną klacz. O świcie pojawił się kupiec. Biedna klacz na odchodne głośno zarżała pod oknem domu. W mieszkaniu babcia i mama zza firanki patrzyły na Karę i głośno płakały.
Wiadomo, że w każdym wiejskim gospodarstwie nieodzowny był koń. Dobytek dziadków z Kuryłówki, jak na tamte czasy, (tj. w okresie lat sześćdziesiątych) był skromny. Dwie krowy: Sarna i Ulina, małe stadko kur. Czasem w stajni pojawiała się także jakaś świnia, czy parę gęsi.
Na gospodarstwie została młoda kobyła, córka Kary, równie piękna, krwistoczerwona, narowista, szalenie pracowita. Nazywała się Baśka. Baśka miała w sobie dziki instynkt, którego wszyscy się bali.
Jako nastolatka, chętnie pielęgnowałam naszą Baśkę, poiłam, karmiłam, głaskałam po pysku, czyściłam zgrzebłem i szczotkowałam jej lśniącą sierść. Mimo pokus, nigdy nie odważyłam się jej dosiąść. Dziadek ostrzegał mnie przed takimi zamiarami, twierdząc, że nikt nie potrafił jej osiodłać. Rzeczywiście ksywa „Szalona Baśka” jak ulał pasowała do jej charakteru. Baśka przez wiele lat wiernie służyła Feldmanom, ciężko musiała pracować na kilku hektarowym gospodarstwie.
Lubiłam przygotowywać furmankę do wyjazdów. Zakładałam Baśce uprząż, siadałam obok dziadka na furze, kierując lejcami wydawałam polecenia naszej kobyle. Wiśta! Hetta! Wio! Baśka, bez trudu pokonywała przeszkody, najczęściej biegiem, nie ważne, czy natrafiła na bagnistą drogę, błoto, czy wzniesienie.
Kiedy Kara dożyła sędziwego wieku, dziadkowie zmuszeni byli sprzedać wysłużoną klacz. O świcie pojawił się kupiec. Biedna klacz na odchodne głośno zarżała pod oknem domu. W mieszkaniu babcia i mama zza firanki patrzyły na Karę i głośno płakały.
Wiadomo, że w każdym wiejskim gospodarstwie nieodzowny był koń. Dobytek dziadków z Kuryłówki, jak na tamte czasy, (tj. w okresie lat sześćdziesiątych) był skromny. Dwie krowy: Sarna i Ulina, małe stadko kur. Czasem w stajni pojawiała się także jakaś świnia, czy parę gęsi.
Na gospodarstwie została młoda kobyła, córka Kary, równie piękna, krwistoczerwona, narowista, szalenie pracowita. Nazywała się Baśka. Baśka miała w sobie dziki instynkt, którego wszyscy się bali.
Jako nastolatka, chętnie pielęgnowałam naszą Baśkę, poiłam, karmiłam, głaskałam po pysku, czyściłam zgrzebłem i szczotkowałam jej lśniącą sierść. Mimo pokus, nigdy nie odważyłam się jej dosiąść. Dziadek ostrzegał mnie przed takimi zamiarami, twierdząc, że nikt nie potrafił jej osiodłać. Rzeczywiście ksywa „Szalona Baśka” jak ulał pasowała do jej charakteru. Baśka przez wiele lat wiernie służyła Feldmanom, ciężko musiała pracować na kilku hektarowym gospodarstwie.
Lubiłam przygotowywać furmankę do wyjazdów. Zakładałam Baśce uprząż, siadałam obok dziadka na furze, kierując lejcami wydawałam polecenia naszej kobyle. Wiśta! Hetta! Wio! Baśka, bez trudu pokonywała przeszkody, najczęściej biegiem, nie ważne, czy natrafiła na bagnistą drogę, błoto, czy wzniesienie.
W jakich okolicznościach pozbyliśmy się naszego kochanego konia? Nie pamiętam, ale chyba nie z powodu starości. Bo, jak pamiętam, zawsze wyglądała młodo, była pełna temperamentu i wdzięku. Być może zachorowała?
Kiedy dziadek kupił kolejnego konia, trudno było wszystkim przyzwyczaić się do niego. Traktowano go jak „adoptowane” dziecko, stale porównywano go do niezastąpionej Baśki.
Ten nasz nowy koń był zupełnie innego temperamentu. Łagodny i przystępny. Nie bałam się wsiąść, chociażby tylko po to, aby zrobić sobie zdjęcie.
Kiedy dziadek kupił kolejnego konia, trudno było wszystkim przyzwyczaić się do niego. Traktowano go jak „adoptowane” dziecko, stale porównywano go do niezastąpionej Baśki.
Ten nasz nowy koń był zupełnie innego temperamentu. Łagodny i przystępny. Nie bałam się wsiąść, chociażby tylko po to, aby zrobić sobie zdjęcie.