Jeszcze kilka lat temu nie było to takie łatwe. Ale ponieważ genealogia jest nauką bardzo zaraźliwą, coraz więcej osób skażonych jest tą chorobą. I to w przeciwieństwie do choroby zakaźnej jest zjawiskiem bardzo pożądanym i akceptowanym.
W mojej rodzinie krążyła historia, że przodkowie mojego dziadka matecznego przybyli z Austrii. W rodzinie spokrewnionej z prababką mówiło się, że przybyli z Niemiec, z pięknej Nadrenii, spod Francuskiej granicy. Niektórzy uważają, że przybyli z Bawarii. Nie udało mi się ustalić skąd właściwie przybyli, ale być może zostali skierowani w te strony, jako potrzebni rzemieślnicy do wykonywania narzędzi i wyrobów na potrzeby okolicznych folwarków.
Wiem, że kilku moich przodków z zawodu było kowalami.
Pradziadek Józef Feldman miał kuźnię w Kuryłówce. Zapewne wyuczył się zawodu od swojego ojca Adama i dostał po nim w spadku kuźnię. Po śmierci prapradziadka Adama jego żona Maria z Andresów poślubiła Filipa Horsta, nota bene 14 lat młodszego od siebie, również kowala. Jej syn z drugiego małżeństwa Jan Horst też był kowalem, o czym świadczą zapisy w księgach kościelnych ‘ferrifaber’.
Rodzina Horstów też miała kuźnię, a brat Filipa – Michał Horst, też kowal wżenił się w moją rodzinę. Nie byłoby w tym nic ciekawego, gdyby nie fakt, że tych dwóch braci Horstów – Filip i Michał wżenili w moją rodzinę, jeden poślubił moją praprababkę Marię z Andresów i jako jej drugi mąż został w ten sposób ojczymem mojej prababki Marianny z Millich , a drugi brat poślubił siostrę mojej prababki Katarzynę z Millich. Jednym słowem dwie siostry Katarzyna i Marianna Milli miały w rodzinie dwóch braci Horstów. Dla Katarzyny to był mąż Michał, a dla Marianny to był ojczym Filip.
Kuźnię miały też w Kuryłówce spokrewnione rodziny Hausnerów i Schönbornów, a w Wierzawicach o kilka kilometrów odległych od Kuryłówki mieszkała kowalska rodzina Hartlebów, również spokrewniona z moimi przodkami. Nie spotkałam w zapisach kościelnych Kuryłówki innych kowali, niż tych, którzy są spokrewnieni ze mną.
Nasze okolice bogate były w rudę żelaza. Żelazo wytapiano z rud darniowych w prymitywnych piecach zwanych dymarkami. Produkcja żelaza połączona była z wytwarzaniem różnych narzędzi i innych wyrobów żelaznych.
Mimo kilku kuźni istniejących we wsi, kowalom roboty nie brakowało. Robili lemiesze, sierpy, kosy, motyki, łopaty, siekiery, noże, toporki, kłódki, klamki, zawiasy do drzwi, żelazne bramy, kraty okienne, okucia do skrzyń czy beczek i gwoździe. Na cmentarzach spotykamy misternie wykute krzyże nagrobne, być może to też dzieło miejscowych kowali.
Być może też sztole i podkowy potrzebne do podkuwania koni produkowane były przez moich przodków.
W dzieciństwie chętnie przebywałam u dziadków w Kuryłówce, miałam okazję przyglądać się ciężkiej pracy w kuźni prowadzonej u ich sąsiada. Niełatwa była praca kowala.
Jeden z pracowników dymał miechem, aby rozżarzyć węgiel w palenisku do odpowiedniej temperatury. W takim rozżarzonym węgle rozgrzewał żelazo, po czym walił młotem w żelazo formując na kowadle odpowiednie narzędzie, spod młota rozpryskiwały się iskry. Potem hartował narzędzie w zimnej wodzie. Na koniec, jeśli to była podkowa, mocował ją do końskiego kopyta.
Odwiedziłam kuźnię w Biedaczowie, od kowala dostałam na pamiątkę oryginalną podkowę, starą, wysłużoną. Stara kuźnia znajduje się przy dk 877.
Swietne!
OdpowiedzUsuńDzięki Małgosiu! Ubolewam, że nie mam pamiątki po kowalskich przodkach w postaci jakiegoś gadżetu np podkowy. Wyżebrałam co prawda od znajomego starą, podrdzewiałą podkową z jego kolekcji, ale to nie to samo.
OdpowiedzUsuńMój tato Jan Grabarz należał do Cechu Rzemiosł w Leżajsku. Aby uzyskać tytuł czeladniczy w zakresie kowalstwa musiał w ramach egzaminu wykonać ozdobne okucia do karety. Na moim rodzinnym placu do dzisiaj stoi oryginalna kuźnia, z której okazjonalnie korzysta mój brat.
OdpowiedzUsuń