Źródło: https://polskatimes.pl/detektywi-przeszlosci-ruszaja-na-poszukiwanie-przygod-jak-wyglada-praca-genealogow-amatorow/ar/795663
Ta pasja przypomina trochę dziennikarską robotę albo pracę śledczych. Trzeba sprawdzić fakty, przepytać świadków, dotrzeć do najważniejszych dokumentów. Tylko że to śledztwo nigdy się nie kończy. O genealogach amatorach pisze Dorota Kowalska.
Jan Puchalski, szczupły, wysoki 24-latek. Jeszcze do niedawna w przerwie między zajęciami na uczelni biegł na autobus i ruszał w Polskę szukać swoich przodków. Zresztą dzisiaj też mu się to zdarza. Jak wspomina, wszystko zaczęło się w 2007 roku: skończył liceum, zastanawiał się, jakie wybrać studia i z tym rozmyślaniem nad swoją dalszą drogą przyszła refleksja i pytanie: a skąd ja się właściwie wziąłem? - Dziadkowie wiele mi opowiadali, ale potem szybko odkryłem, że nie do końca prawdę - śmieje się mężczyzna. - Bo nigdy nie mieliśmy dworku, o którym mi wspominali. A najstarszy przodek do jakiego dotarłem, Józef, był młynarzem i zginął w młynie w Białobrzegach nad Pilicą - dodaje Puchalski.
Ale zaczęło się typowo: wystukał w internecie nazwisko "Puchalski", wyszło tego całkiem sporo. Jeździł więc od wsi do wsi, rozmawiał z ludźmi, grzebał w księgach parafialnych, odwiedzał cmentarze. W Grójcu trafił na przemiłą starszą panią, która przyjęła go zupą pomidorową i pokazała stare, pożółkłe zdjęcie, sama zdumiona jego podobieństwem do mężczyzny na fotografii. - Okazało się, że to mój daleki krewny. Tak na marginesie: ten człowiek się powiesił - opowiada Puchalski. Skończył zarządzanie i finanse, ale wciąż się uczy i wciąż szuka.
Anna Ordyczyńska, szacowna pani mikrobiolog, pracuje w leżajskim sanepidzie, a "genealogicznego kopa" dostała kilka lat temu, kiedy w jej domu pojawił się komputer z internetem. Jak student Puchalski wpisała swoje nazwisko w wyszukiwarkę, by z rozczarowaniem stwierdzić, że o Ordyczyńskich nie ma ani jednej strony. O nie! - pomyślała, tak dalej być nie może.
- Moje hobby przestało się ograniczać do wyszukiwania informacji tylko o mojej rodzinie, skupiam się na tablicy pokrewieństw, robię drzewa znajomym i "krewnym krewnych" - uśmiecha się Ordyczyńska. Biega po cmentarzach i zaczepia ludzi pochylonych nad grobami. Wypytuje o dzieje ich rodzin, a wszystko, co wzbudzi jej zainteresowanie, skrzętnie notuje. Potem zebrane materiały umieszcza na swoich stronach internetowych, tak, żeby innym genealogom amatorom było łatwiej.
Dzieci, które zwykle podczas tych jej cmentarnych wędrówek nie wychodziły z samochodu, ciągle dopytywały: długo jeszcze? Zniechęcone kupiły Ordyczyńskiej wreszcie aparat cyfrowy, więc nie musi już przepisywać tablic nagrobnych, tylko robi im zdjęcia, a potem umieszcza je w internecie. Na zdjęciach są daty narodzin i śmierci ludzi, którzy dla niej są obcy, ale dla innych mogą być najbliżsi. W tygodniu po pracy wpada do domu jak burza, odbiera pocztę i odpowiada na maile, bo zawsze jest ich przynajmniej kilkanaście. W niedzielę, jeśli już nie biega między nagrobkami, zdarza jej się przesiedzieć cały dzień w piżamie przed komputerem. - Mam permanentny bałagan w domu - przyznaje z rozbrajającą szczerością. O tak, czuje się czasami jak detektyw Sherlock Holmes bliski rozwiązania zagadki kolejnego tajemniczego morderstwa. Ta sama adrenalina uderzająca do głowy, ściskająca żołądek ciekawość, wreszcie radość, kiedy puzzle łamigłówki układają się w logiczną całość.
Szaleństwo poszukiwań swoich przodków od dawna ogarnęło Polaków. Janusz Motyka, dziennikarz, pisarz i prezes Galicyjskiego Towarzystwa Genealogicznego opowiada, że organizują konkursy genealogiczne, na które zgłaszają się dziesiątki chętnych. Motyka traktuje swoją pasję trochę jak pracę - bo, podobnie jak dziennikarz, jako genealog musi zdobyć jak najwięcej informacji, a każda z nich musi być solidna, dobrze udokumentowana. - Nie szukam pustych fiszek, szukam żywego człowieka z krwi i kości - tłumaczy. W Polsce tysiące osób bawią się już w detektywów, właściwie w każdym województwie działa towarzystwo genealogiczne, w internecie można szukać swoich przodków przez specjalne wyszukiwarki i skontaktować się z innymi genealogami amatorami.
Nie tylko zresztą Polacy grzebią w swojej przeszłości. W Stanach Zjednoczonych swoich korzeni poszukuje ponad sto milionów ludzi, to drugie, po amatorskim uprawianiu ogródka, ulubione hobby Amerykanów. Liczba tych, którzy tworzą drzewa genealogiczne, rośnie w Niemczech, we Francji genealogów pasjonatów jest już kilkaset tysięcy. Wszyscy oni, oprócz internetu, mają do dyspozycji książki, poradniki, wreszcie największy na świecie zbiór rejestrów kościelnych i dokumentów emigracyjnych gromadzonych od 1894 roku w Bibliotece Historii Rodziny w Utah przez członków Kościoła mormonów. Na świecie działa 200 ekip wolontariuszy wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, którzy utrwalają na kliszach dokumenty mogące pomóc w odszukaniu informacji o swoich przodkach.
"Popyt na korzenie" jest tak duży, że na świecie działają już specjalistyczne firmy, które za sowite wynagrodzenie zajmują się tworzeniem drzew genealogicznych na zamówienie. A dla tych, którym spotkanie z historią własnej rodziny popsuło nastrój, przyniosło rozczarowanie albo stres, powstał nowy dział psychologii - psychogenealogia. - Niestety, zdarza się, że nie chodzi o pasję, ale poprawienie samopoczucia. Podczas jednego z konkursów przyszła do nas mama jednej z uczestniczek. Miała pretensje, że jej córka nie wygrała, a przecież zaprezentowała takie piękne drzewo genealogiczne - opowiada Janusz Motyka. - Rzeczywiście, na dole drzewa był św. Stanisław i cesarz Otton, co wydawało nam się mocno podejrzane. I rzeczywiście, podczas rozmowy z mamą wyszło na jaw, że dziewczyna sama drzewa nie robiła, a rodzina zamówiła je w specjalnej firmie i zapłaciła za nie 12 tys. zł - dodaje Motyka.
Jedne firmy robią drzewa uczciwie, inne chcą jedynie zadowolić klienta, więc wymyślają mu bardzo znanych przodków. Zresztą, jak opowiadają nasi rozmówcy, zdarza się, że ludzie na targach staroci kupują stare zdjęcia, np. arystokracji, a potem pod te foty budują swoje drzewa. - Rywalizujemy ze sobą i to jest też element rywalizacji - mówi prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny. - Przez długie lata byliśmy mniej lub bardziej stłamszeni przez system, potem nasilił się w naszym kraju wyścig na status społeczny, dzisiaj liczy się prestiż, a dobre drzewo genealogiczne na pewno go wzmacnia - dodaje prof. Czapiński.
Inna rzecz, że ludzie potrzebują być kimś więcej niż tylko numerem, a są takimi bezosobowymi numerami między innymi w pracy. Chcą, żeby traktowano ich w sposób bardziej indywidualny, stąd próba odnalezienia i określenia swojej tożsamości.
Co by nie pchało amatorów do ciągłych poszukiwań, oni sami powtarzają, że najważniejsza jest radość rozwiązywania zagadek, ta zabawa w detektywa, o której wspomniała Anna Ordyczyńska.
"Poszukiwania genealogiczne stanowią swego rodzaju śledztwo polegające na zbieraniu dowodów, ich weryfikacji, analizie i wreszcie rekonstrukcji wydarzeń w oparciu o zebrany materiał i wysnute zeń wnioski" - pisze w "Poradniku genealoga amatora", uważanym za genealogiczny elementarz, Rafał T. Prinke. I dalej: "Podobnie jak detektyw, genealog musi nie tylko umieć odróżnić informacje prawdziwe od fałszywych, ale także stawiać najbardziej prawdopodobne hipotezy robocze w przypadkach, kiedy brak jest bezpośrednich dowodów. Oczywiście proces poszlakowy nigdy nie daje stuprocentowej gwarancji, że ukarana będzie właściwa osoba - tak samo hipotetyczne odtworzenie powiązań genealogicznych nie daje pewności, że są one właściwe".
Ale dla niektórych poszukiwanie swoich przodków to nie tylko zabawa w detektywa, ale rodzaj posłannictwa, przykazanie dane im od Boga. Mormoni na przykład wierzą, że każdego człowieka można ochrzcić nawet po jego śmierci. I choć to duch przodka, który zachowuje wolę i świadomość decyduje, czy chce być ochrzczony czy nie, oni muszą dać wszystkim jednakową szansę. Także każdy hindus ze względów religijnych musi znać historię swoich przodków, co najmniej do czwartego pokolenia. Z kolei w Japonii genealogia stanowiła integralny element tradycji samurajskiej, a poszczególne rody przechowywały informacje o swoich przodkach w specjalnie stworzonych do tego celu bibliotekach. Ale i tak nie do pobicia wydają się Polinezyjczycy, bo każdy z nich historię swojej rodziny obejmującą ostatnich pięćset lat wyrecytuje z pamięci wyrwany ze snu w środku nocy. Jak pisze Rafał T. Prinke, w społecznościach o strukturze plemiennej znajomość więzów krwi miała zasadnicze znaczenie nie tylko dla klasy posiadającej, lecz także dla wszystkich jej członków. Dla Europejczyków ta znajomość genealogii wydaje się nieprawdopodobna. Bo jak wymienić nazwisko prapraprababki, skoro mamy problem, żeby zapamiętać, jak będąc panną nazywała się nasza babka?
Grażyna Feltynowska, emerytowana księgowa, nie miała z tym problemu. Jak opowiada, była najstarszym dzieckiem bardzo młodych rodziców, obok byli dziadkowie, bo przez lata mieszkali jako pięciopokoleniowa rodzina. Babcia Helena Karczewska zmarła w 2009 roku i to ona pomagała odtworzyć fakty dotyczące rodziny. Zresztą, odkąd Feltynowska sięga pamięcią, dziadkowie snuli niekończące się opowieści z przeszłości. Od "zawsze" wiedziała więc, że rodzina jej ojca związana była z lasem i Puszczą Augustowską. Jej przodkowie po mieczu to bartnicy i osocznicy, którzy mogli polować, ale w zamian pilnowali lasu i dokarmiali zwierzynę. Z kolei przodkowie jej matki prowadzili w Szczepliach duże gospodarstwo rolne. To była zżyta, trzymająca się razem rodzina, Grażyna Feltynowska też czuje się związana z nią jakąś niewidzialną nicią: stąd zainteresowanie genealogią. Ale bardziej niż przeglądanie metryk pociągają ją rozmowy ze świadkami historii. Z Legionowa, gdzie dzisiaj mieszka, jeździ w swoje rodzinne strony, na Suwalszczyznę, i rozpytuje. Bo, jak w każdym śledztwie bywa, jednym z jego elementów jest przepytanie świadków. I tak dowiedziała się, że jedna z jej prababć, Ludwiczka Kowalska, była znaną w okolicy akuszerką, organizowała też coroczne pielgrzymki kobiet do Studzieniczego w intencji szczęśliwych poczęć i lekkich porodów. Ludwiczka pomogła przyjść na świat zarówno swojemu wnukowi, a ojcu Feltynowskiej, jak i jej matce, która rodziła się po sąsiedzku. Już wtedy, przy porodzie, miała ponoć przepowiedzieć, że tych dwoje kiedyś będzie razem. Te zwyczajne, ludzkie historie są dla Feltynowskiej bardzo ważne.
Janusz Motyka odkrył z kolei, że wielu jego przodków było społecznikami, znajomi śmieją się nawet, że pewne rzeczy odziedziczył w genach. - I najbardziej dumny jestem z tego, co zrobili dla innych - opowiada. I dodaje, że w jego przypadku nie liczy się tylko kolejny "odhaczony" przodek, ważna jest informacja o tym, jak ten ktoś żył, jak pracował, więc jeśli trafi na kowala, chce wiedzieć, jak wyglądała jego kuźnia, kto do niego przychodził, czy był ceniony w swojej społeczności.
Anna Ordyczyńska wie już, że jej prapradziadek Adam Feldman miał dwie żony: najpierw ożenił się z wdową sześć lat od niego straszą, a potem poślubił jej praprababcię, która po śmierci Feldmana wyszła za mąż za 13 lat młodszego mężczyznę, co w owych czasach zdarzało się niesłychanie rzadko.
Francuska psycholog Anne Ancelin Schutzenberger w swojej będącej bestsellerem książce "Ach ci moi przodkowie" pisze, że o ile łatwo jest utożsamiać się z przodkami, którzy byli ludźmi sławnymi, a przynajmniej dobrymi i utalentowanymi, o tyle odkrycie wśród nich czarnych owiec powoduje czasem przerażenie i depresję, a wtedy niezbędna jest pomoc specjalisty. Nie ma jednak rodziny, której historia nie kryłaby w sobie jakiejś tajemnicy: jedne są faktycznie trochę wstydliwe, inne po prostu zabawne. Anna Ordyczyńska w swoim drzewie genealogicznym odkryła nazwisko Dzierżyński. Wtedy przypomniała sobie rodzinne opowieści o tym, jak to szef bolszewickiej służby bezpieczeństwa Feliks Dzierżyński przychodził do jej przodków "na pożyczki". Potem w dokumentach natrafiła na ślad małżeństwa, jakie ukochana siostra Feliksa Aldona zawarła z jednym z mężczyzn z rodziny jej ojca.
Jednak zapisom w archiwalnych dokumentach na podstawie których weryfikuje się swoją wiedzę, też nie zawsze można ufać, bo wśród opieczętowanych papierzysk czeka na genealoga amatora wiele pułapek. Feltyńska wyśledziła na przykład, że kiedy ich parafialny kościół w Szczebrze spłonął na początku drugiej wojny światowej, zadanie odtworzenia danych osobowych przypadło sołtysowi. A ponieważ sołtys był dobrym człowiekiem, więc, jeśli jakaś kobieta bardzo prosiła, odejmował jej trochę lat, z kolei mężczyznom dopisywał wiosen wedle życzenia. Inna historia: jeden z kuzynów Feltyńskiej, Jakub Nowel, pełnił w rodzinie funkcję etatowego świadka i towarzyszył każdej parze młodej, która zawierała ślub. Ale z zapisów w parafialnych księgach wynika, że na przestrzeni 15 lat tego świadkowania jego wiek zupełnie się nie zmieniał: Jakub Nowel zawsze był tuż po czterdziestce.
Inna trudność, to zwyczaj, który zachował się do dziś: ślub zazwyczaj bierze się w parafii panny młodej, więc oblubieniec, dziadek, pradziadek czy też prapradziadek nagle znika genealogowi z pola widzenia, tak jakby zapadł się pod ziemię. A wtedy nie zostaje nic innego, jak tylko sprawdzać w pobliskich parafiach, czy poszukiwany przodek nie ożenił się w którąś z młodych panien. A już prawdziwym przekleństwem genealogów są nieślubne dzieci. Tymczasem w XIX wieku takie dzieci z nieprawego łoża stanowiły na Suwalszczyźnie aż 25 proc. wszystkich, które przychodziły na świat. I jak tu nie załamać rąk?
Widać więc, że genealog amator podobnie jak śledczy musi być bardzo uważny. Weryfikować tak ludzkie opowieści, jak oficjalne papiery. Tak w jednych, jak w drugich może pojawić się wiele nieścisłości, jeśli nie kłamstw, które nie przybliżają naszego śledczego do prawdy.
Kiedy już wypytamy świadków, zbierzemy wszystkie dokumenty, sprawdzimy księgi metrykalne, przychodzi czas na wysnucie hipotez, a w przypadku policyjnego dochodzenia wskazanie winnego. Ale pracę naszych detektywów różni jedna, aczkolwiek bardzo istotna spawa. Ci policyjni znajdują mordercę, kończą śledztwo, a akta sprawy lądują w pancernej szafie. Śledztwo detektywów genealogów nigdy się nie kończy.
Dorota Kowalska
Ta pasja przypomina trochę dziennikarską robotę albo pracę śledczych. Trzeba sprawdzić fakty, przepytać świadków, dotrzeć do najważniejszych dokumentów. Tylko że to śledztwo nigdy się nie kończy. O genealogach amatorach pisze Dorota Kowalska.
Jan Puchalski, szczupły, wysoki 24-latek. Jeszcze do niedawna w przerwie między zajęciami na uczelni biegł na autobus i ruszał w Polskę szukać swoich przodków. Zresztą dzisiaj też mu się to zdarza. Jak wspomina, wszystko zaczęło się w 2007 roku: skończył liceum, zastanawiał się, jakie wybrać studia i z tym rozmyślaniem nad swoją dalszą drogą przyszła refleksja i pytanie: a skąd ja się właściwie wziąłem? - Dziadkowie wiele mi opowiadali, ale potem szybko odkryłem, że nie do końca prawdę - śmieje się mężczyzna. - Bo nigdy nie mieliśmy dworku, o którym mi wspominali. A najstarszy przodek do jakiego dotarłem, Józef, był młynarzem i zginął w młynie w Białobrzegach nad Pilicą - dodaje Puchalski.
Ale zaczęło się typowo: wystukał w internecie nazwisko "Puchalski", wyszło tego całkiem sporo. Jeździł więc od wsi do wsi, rozmawiał z ludźmi, grzebał w księgach parafialnych, odwiedzał cmentarze. W Grójcu trafił na przemiłą starszą panią, która przyjęła go zupą pomidorową i pokazała stare, pożółkłe zdjęcie, sama zdumiona jego podobieństwem do mężczyzny na fotografii. - Okazało się, że to mój daleki krewny. Tak na marginesie: ten człowiek się powiesił - opowiada Puchalski. Skończył zarządzanie i finanse, ale wciąż się uczy i wciąż szuka.
Anna Ordyczyńska, szacowna pani mikrobiolog, pracuje w leżajskim sanepidzie, a "genealogicznego kopa" dostała kilka lat temu, kiedy w jej domu pojawił się komputer z internetem. Jak student Puchalski wpisała swoje nazwisko w wyszukiwarkę, by z rozczarowaniem stwierdzić, że o Ordyczyńskich nie ma ani jednej strony. O nie! - pomyślała, tak dalej być nie może.
- Moje hobby przestało się ograniczać do wyszukiwania informacji tylko o mojej rodzinie, skupiam się na tablicy pokrewieństw, robię drzewa znajomym i "krewnym krewnych" - uśmiecha się Ordyczyńska. Biega po cmentarzach i zaczepia ludzi pochylonych nad grobami. Wypytuje o dzieje ich rodzin, a wszystko, co wzbudzi jej zainteresowanie, skrzętnie notuje. Potem zebrane materiały umieszcza na swoich stronach internetowych, tak, żeby innym genealogom amatorom było łatwiej.
Dzieci, które zwykle podczas tych jej cmentarnych wędrówek nie wychodziły z samochodu, ciągle dopytywały: długo jeszcze? Zniechęcone kupiły Ordyczyńskiej wreszcie aparat cyfrowy, więc nie musi już przepisywać tablic nagrobnych, tylko robi im zdjęcia, a potem umieszcza je w internecie. Na zdjęciach są daty narodzin i śmierci ludzi, którzy dla niej są obcy, ale dla innych mogą być najbliżsi. W tygodniu po pracy wpada do domu jak burza, odbiera pocztę i odpowiada na maile, bo zawsze jest ich przynajmniej kilkanaście. W niedzielę, jeśli już nie biega między nagrobkami, zdarza jej się przesiedzieć cały dzień w piżamie przed komputerem. - Mam permanentny bałagan w domu - przyznaje z rozbrajającą szczerością. O tak, czuje się czasami jak detektyw Sherlock Holmes bliski rozwiązania zagadki kolejnego tajemniczego morderstwa. Ta sama adrenalina uderzająca do głowy, ściskająca żołądek ciekawość, wreszcie radość, kiedy puzzle łamigłówki układają się w logiczną całość.
Szaleństwo poszukiwań swoich przodków od dawna ogarnęło Polaków. Janusz Motyka, dziennikarz, pisarz i prezes Galicyjskiego Towarzystwa Genealogicznego opowiada, że organizują konkursy genealogiczne, na które zgłaszają się dziesiątki chętnych. Motyka traktuje swoją pasję trochę jak pracę - bo, podobnie jak dziennikarz, jako genealog musi zdobyć jak najwięcej informacji, a każda z nich musi być solidna, dobrze udokumentowana. - Nie szukam pustych fiszek, szukam żywego człowieka z krwi i kości - tłumaczy. W Polsce tysiące osób bawią się już w detektywów, właściwie w każdym województwie działa towarzystwo genealogiczne, w internecie można szukać swoich przodków przez specjalne wyszukiwarki i skontaktować się z innymi genealogami amatorami.
Nie tylko zresztą Polacy grzebią w swojej przeszłości. W Stanach Zjednoczonych swoich korzeni poszukuje ponad sto milionów ludzi, to drugie, po amatorskim uprawianiu ogródka, ulubione hobby Amerykanów. Liczba tych, którzy tworzą drzewa genealogiczne, rośnie w Niemczech, we Francji genealogów pasjonatów jest już kilkaset tysięcy. Wszyscy oni, oprócz internetu, mają do dyspozycji książki, poradniki, wreszcie największy na świecie zbiór rejestrów kościelnych i dokumentów emigracyjnych gromadzonych od 1894 roku w Bibliotece Historii Rodziny w Utah przez członków Kościoła mormonów. Na świecie działa 200 ekip wolontariuszy wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, którzy utrwalają na kliszach dokumenty mogące pomóc w odszukaniu informacji o swoich przodkach.
"Popyt na korzenie" jest tak duży, że na świecie działają już specjalistyczne firmy, które za sowite wynagrodzenie zajmują się tworzeniem drzew genealogicznych na zamówienie. A dla tych, którym spotkanie z historią własnej rodziny popsuło nastrój, przyniosło rozczarowanie albo stres, powstał nowy dział psychologii - psychogenealogia. - Niestety, zdarza się, że nie chodzi o pasję, ale poprawienie samopoczucia. Podczas jednego z konkursów przyszła do nas mama jednej z uczestniczek. Miała pretensje, że jej córka nie wygrała, a przecież zaprezentowała takie piękne drzewo genealogiczne - opowiada Janusz Motyka. - Rzeczywiście, na dole drzewa był św. Stanisław i cesarz Otton, co wydawało nam się mocno podejrzane. I rzeczywiście, podczas rozmowy z mamą wyszło na jaw, że dziewczyna sama drzewa nie robiła, a rodzina zamówiła je w specjalnej firmie i zapłaciła za nie 12 tys. zł - dodaje Motyka.
Jedne firmy robią drzewa uczciwie, inne chcą jedynie zadowolić klienta, więc wymyślają mu bardzo znanych przodków. Zresztą, jak opowiadają nasi rozmówcy, zdarza się, że ludzie na targach staroci kupują stare zdjęcia, np. arystokracji, a potem pod te foty budują swoje drzewa. - Rywalizujemy ze sobą i to jest też element rywalizacji - mówi prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny. - Przez długie lata byliśmy mniej lub bardziej stłamszeni przez system, potem nasilił się w naszym kraju wyścig na status społeczny, dzisiaj liczy się prestiż, a dobre drzewo genealogiczne na pewno go wzmacnia - dodaje prof. Czapiński.
Inna rzecz, że ludzie potrzebują być kimś więcej niż tylko numerem, a są takimi bezosobowymi numerami między innymi w pracy. Chcą, żeby traktowano ich w sposób bardziej indywidualny, stąd próba odnalezienia i określenia swojej tożsamości.
Co by nie pchało amatorów do ciągłych poszukiwań, oni sami powtarzają, że najważniejsza jest radość rozwiązywania zagadek, ta zabawa w detektywa, o której wspomniała Anna Ordyczyńska.
"Poszukiwania genealogiczne stanowią swego rodzaju śledztwo polegające na zbieraniu dowodów, ich weryfikacji, analizie i wreszcie rekonstrukcji wydarzeń w oparciu o zebrany materiał i wysnute zeń wnioski" - pisze w "Poradniku genealoga amatora", uważanym za genealogiczny elementarz, Rafał T. Prinke. I dalej: "Podobnie jak detektyw, genealog musi nie tylko umieć odróżnić informacje prawdziwe od fałszywych, ale także stawiać najbardziej prawdopodobne hipotezy robocze w przypadkach, kiedy brak jest bezpośrednich dowodów. Oczywiście proces poszlakowy nigdy nie daje stuprocentowej gwarancji, że ukarana będzie właściwa osoba - tak samo hipotetyczne odtworzenie powiązań genealogicznych nie daje pewności, że są one właściwe".
Ale dla niektórych poszukiwanie swoich przodków to nie tylko zabawa w detektywa, ale rodzaj posłannictwa, przykazanie dane im od Boga. Mormoni na przykład wierzą, że każdego człowieka można ochrzcić nawet po jego śmierci. I choć to duch przodka, który zachowuje wolę i świadomość decyduje, czy chce być ochrzczony czy nie, oni muszą dać wszystkim jednakową szansę. Także każdy hindus ze względów religijnych musi znać historię swoich przodków, co najmniej do czwartego pokolenia. Z kolei w Japonii genealogia stanowiła integralny element tradycji samurajskiej, a poszczególne rody przechowywały informacje o swoich przodkach w specjalnie stworzonych do tego celu bibliotekach. Ale i tak nie do pobicia wydają się Polinezyjczycy, bo każdy z nich historię swojej rodziny obejmującą ostatnich pięćset lat wyrecytuje z pamięci wyrwany ze snu w środku nocy. Jak pisze Rafał T. Prinke, w społecznościach o strukturze plemiennej znajomość więzów krwi miała zasadnicze znaczenie nie tylko dla klasy posiadającej, lecz także dla wszystkich jej członków. Dla Europejczyków ta znajomość genealogii wydaje się nieprawdopodobna. Bo jak wymienić nazwisko prapraprababki, skoro mamy problem, żeby zapamiętać, jak będąc panną nazywała się nasza babka?
Grażyna Feltynowska, emerytowana księgowa, nie miała z tym problemu. Jak opowiada, była najstarszym dzieckiem bardzo młodych rodziców, obok byli dziadkowie, bo przez lata mieszkali jako pięciopokoleniowa rodzina. Babcia Helena Karczewska zmarła w 2009 roku i to ona pomagała odtworzyć fakty dotyczące rodziny. Zresztą, odkąd Feltynowska sięga pamięcią, dziadkowie snuli niekończące się opowieści z przeszłości. Od "zawsze" wiedziała więc, że rodzina jej ojca związana była z lasem i Puszczą Augustowską. Jej przodkowie po mieczu to bartnicy i osocznicy, którzy mogli polować, ale w zamian pilnowali lasu i dokarmiali zwierzynę. Z kolei przodkowie jej matki prowadzili w Szczepliach duże gospodarstwo rolne. To była zżyta, trzymająca się razem rodzina, Grażyna Feltynowska też czuje się związana z nią jakąś niewidzialną nicią: stąd zainteresowanie genealogią. Ale bardziej niż przeglądanie metryk pociągają ją rozmowy ze świadkami historii. Z Legionowa, gdzie dzisiaj mieszka, jeździ w swoje rodzinne strony, na Suwalszczyznę, i rozpytuje. Bo, jak w każdym śledztwie bywa, jednym z jego elementów jest przepytanie świadków. I tak dowiedziała się, że jedna z jej prababć, Ludwiczka Kowalska, była znaną w okolicy akuszerką, organizowała też coroczne pielgrzymki kobiet do Studzieniczego w intencji szczęśliwych poczęć i lekkich porodów. Ludwiczka pomogła przyjść na świat zarówno swojemu wnukowi, a ojcu Feltynowskiej, jak i jej matce, która rodziła się po sąsiedzku. Już wtedy, przy porodzie, miała ponoć przepowiedzieć, że tych dwoje kiedyś będzie razem. Te zwyczajne, ludzkie historie są dla Feltynowskiej bardzo ważne.
Janusz Motyka odkrył z kolei, że wielu jego przodków było społecznikami, znajomi śmieją się nawet, że pewne rzeczy odziedziczył w genach. - I najbardziej dumny jestem z tego, co zrobili dla innych - opowiada. I dodaje, że w jego przypadku nie liczy się tylko kolejny "odhaczony" przodek, ważna jest informacja o tym, jak ten ktoś żył, jak pracował, więc jeśli trafi na kowala, chce wiedzieć, jak wyglądała jego kuźnia, kto do niego przychodził, czy był ceniony w swojej społeczności.
Anna Ordyczyńska wie już, że jej prapradziadek Adam Feldman miał dwie żony: najpierw ożenił się z wdową sześć lat od niego straszą, a potem poślubił jej praprababcię, która po śmierci Feldmana wyszła za mąż za 13 lat młodszego mężczyznę, co w owych czasach zdarzało się niesłychanie rzadko.
Francuska psycholog Anne Ancelin Schutzenberger w swojej będącej bestsellerem książce "Ach ci moi przodkowie" pisze, że o ile łatwo jest utożsamiać się z przodkami, którzy byli ludźmi sławnymi, a przynajmniej dobrymi i utalentowanymi, o tyle odkrycie wśród nich czarnych owiec powoduje czasem przerażenie i depresję, a wtedy niezbędna jest pomoc specjalisty. Nie ma jednak rodziny, której historia nie kryłaby w sobie jakiejś tajemnicy: jedne są faktycznie trochę wstydliwe, inne po prostu zabawne. Anna Ordyczyńska w swoim drzewie genealogicznym odkryła nazwisko Dzierżyński. Wtedy przypomniała sobie rodzinne opowieści o tym, jak to szef bolszewickiej służby bezpieczeństwa Feliks Dzierżyński przychodził do jej przodków "na pożyczki". Potem w dokumentach natrafiła na ślad małżeństwa, jakie ukochana siostra Feliksa Aldona zawarła z jednym z mężczyzn z rodziny jej ojca.
Jednak zapisom w archiwalnych dokumentach na podstawie których weryfikuje się swoją wiedzę, też nie zawsze można ufać, bo wśród opieczętowanych papierzysk czeka na genealoga amatora wiele pułapek. Feltyńska wyśledziła na przykład, że kiedy ich parafialny kościół w Szczebrze spłonął na początku drugiej wojny światowej, zadanie odtworzenia danych osobowych przypadło sołtysowi. A ponieważ sołtys był dobrym człowiekiem, więc, jeśli jakaś kobieta bardzo prosiła, odejmował jej trochę lat, z kolei mężczyznom dopisywał wiosen wedle życzenia. Inna historia: jeden z kuzynów Feltyńskiej, Jakub Nowel, pełnił w rodzinie funkcję etatowego świadka i towarzyszył każdej parze młodej, która zawierała ślub. Ale z zapisów w parafialnych księgach wynika, że na przestrzeni 15 lat tego świadkowania jego wiek zupełnie się nie zmieniał: Jakub Nowel zawsze był tuż po czterdziestce.
Inna trudność, to zwyczaj, który zachował się do dziś: ślub zazwyczaj bierze się w parafii panny młodej, więc oblubieniec, dziadek, pradziadek czy też prapradziadek nagle znika genealogowi z pola widzenia, tak jakby zapadł się pod ziemię. A wtedy nie zostaje nic innego, jak tylko sprawdzać w pobliskich parafiach, czy poszukiwany przodek nie ożenił się w którąś z młodych panien. A już prawdziwym przekleństwem genealogów są nieślubne dzieci. Tymczasem w XIX wieku takie dzieci z nieprawego łoża stanowiły na Suwalszczyźnie aż 25 proc. wszystkich, które przychodziły na świat. I jak tu nie załamać rąk?
Widać więc, że genealog amator podobnie jak śledczy musi być bardzo uważny. Weryfikować tak ludzkie opowieści, jak oficjalne papiery. Tak w jednych, jak w drugich może pojawić się wiele nieścisłości, jeśli nie kłamstw, które nie przybliżają naszego śledczego do prawdy.
Kiedy już wypytamy świadków, zbierzemy wszystkie dokumenty, sprawdzimy księgi metrykalne, przychodzi czas na wysnucie hipotez, a w przypadku policyjnego dochodzenia wskazanie winnego. Ale pracę naszych detektywów różni jedna, aczkolwiek bardzo istotna spawa. Ci policyjni znajdują mordercę, kończą śledztwo, a akta sprawy lądują w pancernej szafie. Śledztwo detektywów genealogów nigdy się nie kończy.
Dorota Kowalska